Posty: 1374
Dołączył(a): 3 wrz 2008, o 13:10
Lokalizacja: Kraków
O rybach w "Ugotuj to"
Łukasz Klesyk "Ogon ryby" w portalu ugotuj.to
Już sama lokalizacja tekstu osadza nas mocno w domyślnym szowinizmie gatunkowym. To, że ryba jest do zjedzenia rozumie się tu samo przez się. Biorąc tę nieszczęśliwą okoliczność od razu pod uwagę i pomijając milczeniem niektóre pytania autora (np. "Dlaczego nie jemy polskich ryb?), możemy równocześnie potraktować ten tekst jako pewien rys historyczny - odnośnie trendów tej konsumpcji w Polsce, hodowli, sprzedaży, eksportu i importu ryb/rybich zwłok.
Pozostałe 4 strony tekstu to przepisy kulinarne...
Już sama lokalizacja tekstu osadza nas mocno w domyślnym szowinizmie gatunkowym. To, że ryba jest do zjedzenia rozumie się tu samo przez się. Biorąc tę nieszczęśliwą okoliczność od razu pod uwagę i pomijając milczeniem niektóre pytania autora (np. "Dlaczego nie jemy polskich ryb?), możemy równocześnie potraktować ten tekst jako pewien rys historyczny - odnośnie trendów tej konsumpcji w Polsce, hodowli, sprzedaży, eksportu i importu ryb/rybich zwłok.
Gdy w lutym 1920 r. generał Józef Haller zaślubiał ojczyznę z Bałtykiem, cieszyliśmy się jak dzieci, bo po 150 latach dostaliśmy morze z powrotem. Teraz też wszyscy się cieszą, pałaszując w Jastarni czy w Helu wietnamską pangę. Może już pora zapytać, dlaczego Polacy nie jedzą polskich ryb? (...)
Tajemnicza przemiana Pawła Wojny ze sprzedawcy wędzonych bałtyckich ryb w hurtownika AGD leży w ekonomii. Winne są: rybne hodowle, nowoczesna technologia oraz ludzka skłonność do kupowania dużo i tanio. Hodowlane norweskie łososie są znacznie tańsze od dzikich, bo znacznie niższy jest koszt pracy, dzięki której się je pozyskuje: "hodowlańca" wystarczy po prostu wyciągnąć ze zbiornika, po "dzikusa" ktoś musi wyprawić się w morze.(...)
Dorsz bije w imperialistów
Już piątą godzinę siedzę w domu Henia Indyka - rybaka z Helu. Pijemy wódkę i zagryzamy własnoręcznie złowionym i usmażonym przez Henia dorszem. Henio chętnie opowiada o tym, jak mocno poprzedni ustrój kochał ryby i jak bardzo - z dzisiejszego punktu widzenia - to uczucie było perwersyjne. - Po prostu - tłumaczy Indyk - PRL musiał pokazać kapitalistom, że może złowić więcej od nich. Funkcjonowało hasło: "Każdy kilogram złowionej ryby to cios dla imperialistów", a Bolesław Bierut wydał rozporządzenie, aby przywozić do portu wszystkie dorsze, również te najmniejsze, które nie mieściły się w przepisowych wymiarach. Odtąd na całym Pomorzu na małego dorsza mówi się "bolek" - choć dzisiaj mało kto już pamięta, skąd się to wzięło. Socjalistycznemu państwu zależało na tym, aby sukcesy polskiego rybołówstwa miały wymiar propagandowy, więc przyjmowało od rybaków każdą ilość ryb, niezależnie od tego, czy ówcześnie działające przetwórnie potrafiły te ryby zagospodarować, czy nie. To zaś produkowało typowe dla socjalistycznej gospodarki, ekonomiczne (i komiczne) absurdy rodem z kołchozowych opowiadań Siergieja Dowłatowa. Podstawowymi fetyszami w przedsiębiorstwach przetwarzających ryby, tak samo jak we wszystkich innych, były "plan" i "dotacja". Za przekroczenie planu połowowego rybak dostawał premię, więc wielu rybaków łowiło, ile wlezie. Ale przetwórnie przeważnie nie były w stanie przyjąć takiej masy ryb, zatem "przekraczanie planu" odbywało się tak, że kuter przypływał do portu, panienka z przetwórni oglądała i rejestrowała połów, po czym oznajmiała, że oni na te ryby nie mają u siebie miejsca i szyper może sobie z nimi zrobić, co chce. Więc kuter znów płynął w morze, wyrzucał "zapisane" ryby i łowił nowe, które znowu przywoził do portu i zgłaszał do rejestracji. - Wiadomo - dodaje Indyk - że uczciwi rybacy tak nie robili. Ale patologia rodzi patologię i na wielu kutrach w ten sposób to działało - zwłaszcza na tych, które pływały w państwowych firmach.(...)
Na sakramentalne pytanie, dlaczego Polacy nie jedzą ryb z własnego morza, Moroz odpowiada, że przyczyn jest kilka. - Być może - mówi - ktoś uzna to za herezję, ale przede wszystkim ryby w Polsce są za tanie, rynek z ogromną trudnością wchłania droższe. A jeśli coś jest tanie, to przeważnie miewa kłopoty z jakością. W przypadku ryb przekłada się to na niski poziom logistyki: praktycznie nie ma u nas dobrych (a więc dość kosztownych) metod przechowywania świeżych ryb - styropianowych skrzynek z kruszonym lodem, samochodów, w których ryba podróżuje schłodzona, a nie zamrożona itp. Wszystko przeważnie się mrozi, więc klient nie doceni i nie będzie szukał smaku świeżej ryby, bo go po prostu nie zna - tak właśnie rodzą się pangożercy. W krajach o wysokiej kulturze kulinarnej to nie do pomyślenia - np. jeśli na Sycylii jest sztorm i rybacy nie łowią, to w restauracjach ryb nie ma - kucharzowi w ogóle nie przyjdzie do głowy, żeby użyć mrożonki. Poza tym, gdyby ryby były droższe, to byłyby lepsze, bo zawsze świeże.
Pozostałe 4 strony tekstu to przepisy kulinarne...