Post 25 lip 2011, o 11:18

"W towarzystwie zwierząt" James Serpell- fragment.

WITAM :o

James Serpell "W towarzystwie zwierząt"
Analiza związków ludzie-zwierzęta
http://merlin.pl/HTML/83-06-02770-1.html
Rozdział 1.
O pieszczoszkach i świniach.

Wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre zwierzęta równiejsze od innych.
George Orwell "Folwark zwierzęcy"


Aż do końca ostatniej epoki globalnego zlodowacenia, która nastąpiła około 12 tysięcy lat temu, całą żywność i surowce dostarczały ówczesnej populacji ludzkiej dzikie zwierzęta i rośliny. Antropolodzy ukuli wyrażenie "łowiectwo i zbieractwo", aby opisać tę formę elementarnej gospodarki. Typowy myśliwy -zbieracz żył w niewielkich, połączonych ścisłymi więzami grupach krewniaczych, liczących do pięćdziesięciu członków. Miały one na ogół charakter koczowniczy lub na wpół koczowniczy, przenosiły się z miejsca na miejsce, zakładając tymczasowe obozy wedle dyktatu pór roku i zależnie od dostępności zwierzyny i innych dóbr natury. W grupach tych istniał charakterystyczny, zależny od płci podział pracy. Mężczyźni częściej polowali i oprawiali zwierzynę oraz wytwarzali pomysłowy asortyment służących do tych celów narzędzi i broni, kamiennych, kościanych i drewnianych. Kobiety, których aktywność do pewnego stopnia krępowały niemowlęta i małe dzieci, poświęcały swój czas zbieractwu krążąc wokół prowizorycznych obozowisk w poszukiwaniu jadalnych owoców, ziarna, orzechów, bulw i innych produktów roślinnych, które tworzyły podstawę pożywienia rodziny.
W normalnych warunkach sposób życia oparty na łowiectwie i zbieractwie nie jest szczególnie uciążliwy ani niewygodny. Póki populacja jest mała, a grupa wędruje, aby uniknąć wyczerpania lokalnych zasobów, dokoła jest na ogół wystarczająco żywności, dość też jest czasu wolnego na różne własne zajęcia. Życie dalekie jest od romantycznej idylli- niekiedy nadchodzą okresy braku pożywienia i głodu, pojawia się też zwykły repertuar śmiertelnych i wyniszczających chorób i wypadków. Niemniej związek, jaki istnieje między myśliwymi- zbieraczami a zasobami naturalnymi od których zależy ich życie, cechuje uderzająca równowaga: ludzie zabijają i jedzą tylko tyle, aby przetrwać, lecz rzadko naruszają zdolność środowiska do pokrycia czasowego deficytu, który swoją działalnością wywołują. W taki właśnie, mniej lub bardziej niezmieniony sposób ludzkości udało się przeżyć ponad 90 procent swej historii na tej planecie.
Koniec ostatniego zlodowacenia przyniósł nagły kres tego długiego okresu stabilności ekonomicznej i kulturowej. W ciągu kilku tysięcy lat dokonała się rewolucja społeczno - ekonomiczna, która zburzyła istniejący porządek i zastąpiła go czymś całkowicie nowym i wcześniej niespotykanym. Zapoczątkowały ją hodowla roślin i udomowienie zwierząt, co zdaniem niektórych autorytetów naukowych było najważniejszym i mającym najbardziej doniosłe konsekwencje epizodem w całej historii naszego gatunku.
Odkrycia archeologiczne pozwalają sądzić, że pierwszym gatunkiem zwierzęcym, który przeszedł ze stanu dzikości do stanu udomowienia był wilk (Canis lupus). Udomowiony wilk, przodek psa, po raz pierwszy pojawia się w prehistorycznych osadach Bliskiego Wschodu gdzieś miedzy 14 a 12 tysiącami lat temu. Po nim bardzo szybko przyszły owca domowa i kozioł. Nieco później, około 9 tysięcy lat temu, w niektórych częściach Azji hodowano już bydło i świnie. Następnie udomowiono konie, osły, wielbłądy, bawoły indyjskie i drób, a około trzech, czterech tysięcy lat temu w starożytnym Egipcie z mroku dzikości wyłonił się kot domowy. Początki uprawy roślin zbiegły się w czasie z rozwojem hodowli zwierząt. W Europie i Azji wcześnie pojawiły się pszenica, jęczmień i inne rośliny uprawne, w Nowym Świecie uprawiano natomiast kukurydzę, ziemniaki i fasolę, hodowano zaś inne rodzaje zwierząt domowych, jak lama, alpaka, indyk i świnka morska. Około 4000 lat temu wszystkie nasze najważniejsze rośliny uprawne i zwierzęta domowe były już na stałe obecne w życiu społeczności ludzkiej.
Narodziny rolnictwa i hodowli zwierząt wyznaczają początek końca tradycyjnego łowiectwa i zbieractwa. Do czasów Chrystusa rolnicy i pasterze wyparli już myśliwych z przynajmniej połowy zamieszkanej ziemi. W wieku piętnastym, kiedy odkryto (lub: ponownie odkryto) Nowy Świat, myśliwi zajmowali prawdopodobnie już tylko jej piętnaście procent. Gdzieniegdzie pojedyncze grupy, jak Indianie północnoamerykańscy, mężnie próbowały odeprzeć najeźdźców, lecz w rezultacie zostały albo starte z powierzchni ziemi albo popadły w niewolnictwo i skrajną zależność. Obecnie pozostały na świecie jedynie małe izolowane populacje autentycznych myśliwych - zbieraczy, ledwo egzystujących w najbardziej zagubionych i najmniej poddających się eksploatacji zakątkach globu. Poza tzw. "przemysłem wielorybniczym" i polowaniem jako stylem spędzania czasu wolnego przez próżnujących bogaczy, łowiectwo jako sposób życia prawie znikło z powierzchni naszej planety.
Przejście od łowiectwa do rolnictwa w fundamentalny sposób zmieniło także stosunek ludzi do zwierząt. Tradycyjni myśliwi z zasady uważali zwierzęta na które polowali, za równe sobie. Nie sprawowali nad nimi żadnej władzy, choć mogli mieć nadzieję, że za pomocą pewnych praktyk magicznych i religijnych uda im się przekonać zwierzę, by łatwiej dało się schwytać. Ta z gruntu elitarna postawa znikła wraz z udomowieniem zwierząt. Przetrwanie zwierzęcia domowego zależy od jego właściciela - człowieka. Stał się on panem i władcą, a zwierzę jego sługą i niewolnikiem. Z samej definicji, zwierzęta domowe poddane są woli człowieka a dla większości ich gatunków ta utrata niezależności miała na dalsza metę niszczycielskie konsekwencje.
Weźmy choćby nieszczęsny przypadek świni domowej. Euroazjatycki dzik (Sus scrofa), od którego pochodzi świnia, jest inteligentnym ssakiem społecznym, nadal zaskakująco pospolitym na pewnych obszarach Europy i Azji. Jest to stworzenie zamieszkujące otwarte lasy i obszary leśne. Typowa społeczność dzików to matriarchalne stado lub wataha składająca się z, powiedzmy, około pół tuzina blisko spokrewnionych samic i ich potomstwa. Niedorosłe samce czasami tworzą osobne stada, natomiast dojrzałe samce są z reguły samotnikami. Stada nie mają wyłącznie charakteru terytorialnego, chociaż wobec obcych mogą zachowywać się agresywnie, i na ogół wędrują po obszarze około dwudziestu pięciu hektarów. Dziki przejawiają największą aktywność w czasie dnia i o zmroku, spędzając czas na poszukiwaniu pożywienia. Są wszystkożerne, żywią się rozmaitymi roślinami, w tym grzybami, paprociami, liśćmi, korzeniami, kłączami i owocami, a także owadami, larwami i dżdżownicami oraz małymi kręgowcami jak myszy i żaby. Sporo pożywienia zdobywają ryjąc w ziemi kościstym i umięśnionym ryjem. Żerujące stado jest hałaśliwe, bezustannie porozumiewa się wymieniając pochrząkiwania, popiskiwania i kwiknięcia. W nocy zwierzęta te śpią en masse w dużych legowiskach lub barłogach. Niezwykle lubią też taplać się w błocie - czynność, która pomaga im ochłodzić się w upalne dni i usunąć pasożyty z powierzchni skóry. Z natury są zwierzętami czystymi i zostawiają odchody na specjalnych gnojowiskach.
Na półkuli północnej parzenie odbywa się na jesieni. Odyniec zaleca się do lochy paradując przed nią, "czarując" ją i poszturchując ryjem. Porusza także ryjem jakby żując, aby wytworzyć spienioną ślinę, gdyż ma gruczoły wargowe wydzielające seksualną substancję zapachową, czyli feromon, którego woń niezwykle pobudza lochę. Produkcja spienionej śliny prawdopodobnie pozwala feromon ten rozpylić. Odyniec sprawdza także gotowość seksualną lochy wielokrotnie kładąc pysk na jej zadzie. Jeśli samica jest gotowa "ustawi się" odyńcowi pozwalając mu wspiąć się na siebie i kopulować.
Potomstwo przychodzi na świat następnej wiosny. Gdy zbliża się czas porodu, locha opuszcza stado i buduje duże legowisko z gałązek, zeschłych liści i suchej trawy, w którym rodzi do dwunastu warchlaków. Pozostają one w gnieździe około dziesięciu dni, nim zaczną towarzyszyć matce w jej wyprawach po pożywienie, i zanim w końcu wraz z nią nie wrócą do stada. W tym wieku warchlaki są skore do zabawy i niezwykle ciekawskie. Mimo złej opinii, przesadnie przypisującej mu agresywność, dzik hodowany od warchlaka łatwo się oswaja i jest uroczym domowym pieszczochem, nieomal tak samo jak pies uczuciowym i lojalnym.
Życie współczesnej świni domowej jest rażąco odmienne od życia jej dzikiego przodka. Na Zachodzie w ciągu ostatnich mniej więcej stu lat dokonał się przewrót w metodach hodowli świń, a powstały trend coraz bardziej się wzmaga. Przeminęły czasy skromnej wiejskiej świni, wałęsającej się po obejściu, dzielnie ryjącej w ziemi w poszukiwaniu czegoś jadalnego lub buszującej w zagajniku w poszukiwaniu żołędzi bukowych. Przeminęły czasy taplania się w błocie lub apetycznego wiadra pomyj, resztek z kuchni i odpadków gospodarskich. Świnia współczesnego agrobiznesu rodzi się i jest hodowana przez całe swe krótkie i pozbawione wygód życie w sztucznym zamknięciu. Została zredukowana do czysto użytkowego przedmiotu: środka do produkcji mięsa i bekonu.
Po zapłodnieniu świnia z intensywnej hodowli podlega stałemu reżimowi i kontroli, rzadko zaś pozwala się jej na którąś z naturalnych aktywności, jakimi cieszyli się jej dzicy przodkowie. Mniej więcej tydzień przed wydaniem miotu maciora umieszczana jest w specjalnym kojcu: wąskiej stalowej klatce, w której może się podnieść lub położyć, ale która krępuje inne jej ruchy. Mimo to podejmuje różne typowe czynności, które można interpretować są jako daremne próby budowania gniazda. Towarzyszą im widome objawy niepokoju. Użycie tych kojców uzasadniane jest dążeniem do zmniejszenia śmiertelności prosiąt, zwłaszcza dzięki uniemożliwieniu maciorze położenia się lub nadepnięcia na młode. W rzeczywistości różnica między śmiertelnością prosiąt w takich kojcach i w innych, bardziej otwartych systemach rozrodu jest niewielka. Zastosowanie kojców zmniejszyło śmiertelność średnio od jednej dziesiątej do jednej trzeciej prosięcia na miot. Nowo urodzonym prosiętom pozwala się przez pewien czas ssać swą uwięzioną matkę, od kilku godzin do kilku tygodni, zależnie od zastosowanej metody hodowli. (Jakiś krótki okres ssania jest prosięciu niezbędny dla uzyskania dzięki matczynemu mleku oraz smółce biernej odporności immunologicznej na pewne choroby.) W systemach mniej intensywnej hodowli prosięta pozostają z matką w małym kojcu przez pierwsze trzy do siedmiu tygodni. Kojce wyposażone są w specjalne klapki, świński odpowiednik klapki w drzwiach dla kotów, które pozwalają prosiętom na dostęp do oddzielnego koryta z pożywieniem. Współczesne podręczniki hodowli świń zalecają jednak jak najszybsze oddzielenie prosiąt od matki - w dwanaście do trzydziestu sześciu godzin po urodzeniu. Dla producenta ma to kilka zalet. U macior pozbawionych prosiąt zanika laktacja i szybciej osiągają znowu gotowość seksualną. Wczesne oddzielenie prosiąt od matki zmniejsza także prawdopodobieństwo infekcji, której mogą się nabawić wskutek panującego w kojcu brudu. Zwykle gdy tylko prosięta się urodzą, dokonuje się na nich całej serii rutynowych czynności: ich zęby igłowe (siekacze) są przycinane, ogony ucinane, uszy karbowane dla celów identyfikacyjnych, samce są kastrowane. Zabiegi te przeprowadzane są bez żadnego znieczulenia.
W najbardziej intensywnych systemach hodowli prosięta z reguły w ciągu najbliższych godzin po urodzeniu izoluje się w małych oddzielnych klatkach, upchniętych warstwami rząd za rzędem. Pożywienia dostarcza się im w odstępach mniej więcej godzinnych, w postaci ściśle odmierzonych porcji płynnego pokarmu. Aby uchwycić całkowicie bezosobowy i technologiczny charakter tego procesu, warto zacytować jeden z poważniejszych podręczników hodowli świń. W najdoskonalszych systemach każde prosię zamknięte jest we własnym izolowanym pomieszczeniu, oddzielnie klimatyzowanym. Brak jakiejkolwiek bezpośredniej łączności między mikroklimatem panującym w każdym z nich a środowiskiem otaczającym. Trochę mniej doskonałe jest zapewnienie warunków mikroklimatycznych grupom prosiąt, z wymianą powietrza między pomieszczeniem, w którym się znajdują i otoczeniem. Miejsce zajmowane przez każde prosię wyposażone jest w urządzenie grzewcze w postaci ogrzewania górnego lub ogrzewanej płytki podłogowej. Trzeci system gdzie prosięta trzymane są w osobnych, nieizolowanych klatkach z siatki drucianej, pozwala jedynie na sterowanie warunkami środowiska otaczającego.
Głównym zarzutem, jaki wysuwa autor pod adresem tego ostatniego systemu jest fakt, że pracującemu w tym pomieszczeniu personelowi farmy mógłby dokuczać dotkliwy upał.
W siedem do czternastu dni po urodzeniu prosięta przenosi się powtórnie do innych pomieszczeń, gdzie trzymane są w grupach w trochę większych klatkach. W tych krępujących ruchy i nudnych warunkach młode zwierzęta nabywają skłonności do czegoś, co eufemistycznie nazywane jest "wadami społecznymi" przede wszystkim, i to najwyraźniej z czystej frustracji, gryzą lub ssą sobie wzajemnie pępki, ogony i uszy. Aby zwalczać te zachowania zaleca się trzymać je w cieple (22o do 27oC), by były ospałe, w prawie zupełnych ciemnościach oraz unikać nagłych bodźców. Świnie hodowane w tych sztucznych warunkach są delikatne i niezwykle wrażliwe na stres. Nagły hałas lub jaskrawe światło wywołują u nich strach i wzajemną agresję. Mogą także spowodować stan zwany ZSS lub "zespołem świńskiego stresu" przypadłość objawiającą się skrajnym stresem, sztywnością, plamistą skórą, ziajaniem, niepokojem i często kończąca się nagłą śmiercią. ZSS może wystąpić u świń hodowlanych w każdym wieku, lecz dla producenta szczególnie dotkliwy jest wtedy, gdy po miesiącach inwestowania w pożywienie świnie osiągną wagę sprzedażną.
Po przejściu na pokarm stały, odstawione od matki prosięta lub "odstawieńce" rosną dalej trzymane w małych grupach w zagrodach póki w wieku sześciu do ośmiu miesięcy nie osiągną wagi rzeźnej. Zagrody mają podłogę betonową lub z metalowych płytek, nie ma też w nich żadnej podściółki, aby łatwiej je było czyścić. Trudno ocenić, czy świniom jest w tych warunkach wygodnie, wszystko jednak wskazuje, że jest wręcz przeciwnie. Jeśli mają możliwość wyboru, wolą stać lub leżeć na piasku lub ściółce słomianej, a wśród zwierząt hodowanych na twardej podłodze bez dostępu do miejsc z bardziej miękką ściółką powszechnie występuje deformacja racic i kulawizna. Ponieważ jednak większość świń idzie na rzeź nim rozwiną się u nich poważniejsze deformacje, hodowcy niewielką mają motywację ekonomiczną, by zapewnić im wygodniejsze warunki. W nieprzyjemnych warunkach przepełnionych zagród, w których świnie rosną i czekają na rzeź panują agresja i wady społeczne, co jest znowu powodem, by przez cały nieomal czas trzymać zwierzęta w całkowitej lub prawie całkowitej ciemności.
W końcu, gdy osiągną odpowiednią wielkość i wagę, poddaje się je przerażającemu doświadczeniu transportu i rzezi. Któregoś dnia, po całych miesiącach bezczynności, nudy i frustracji, wypędzane są z zagród i wtłaczane jak sardynki do ciężarówki transportującej żywy inwentarz, gdzie spędzają godziny lub nawet dni prawie nie mogąc się poruszyć i bez pożywienia lub wody. Te które - co oczywiste - są przestraszone i nieskłonne do współpracy, nie są traktowane ulgowo. Dostawcy zazwyczaj się śpieszą, i często dochodzi do zbędnej przemocy, zwykle razów wymierzanych czubkiem buta, prętem, kijem, lub - w dzisiejszych czasach częściej - końcem pałki elektrycznej. Świnie są okaleczane, siniaczone i zabijane w czasie transportu i jak pisze Peter Singer:
Zwierzęta, które umierają w czasie transportu nie mają lekkiej śmierci. Zamarzają zimą i padają wyczerpane z pragnienia i upału w lecie. Leżąc bez żądnej pomocy w zagrodach umierają z ran jakich doznały spadając ze stromej rampy załadunkowej. Duszą się pod naporem spiętrzonych nad nimi zwierząt w przeciążonej, źle załadowanej ciężarówce. Umierają z pragnienia lub głodu, gdy niedbały hodowca zapomni dać im wody lub pokarmu. Umierają z samego stresu wywołanego tym przerażającym doświadczeniem, do którego w całym ich dotychczasowym życiu nic nie pozwoliło im się w najmniejszym stopniu przygotować.
W rzeźni niektóre świnie przejawiają wszelkie objawy skrajnego przerażenia, kwicząc i pchając się na siebie w koszmarze ślepej paniki. Teoretycznie śmierć powinna być względnie szybka i bezbolesna, a zwierzę, nim podetnie się mu gardło, ogłuszone prądem elektrycznym lub pistoletem z bolcem. Niestety, warunki uboju nie zawsze są tak humanitarne. Jeśli zwierzęta ogłuszane są niefachowo, cierpią prawdopodobnie bardziej niż gdyby od razu podciąć im gardło. Jeden z autorów krótko podsumowuje tę sytuację: kiedy ubój wykonany jest dobrze przez ludzi, którzy o to dbają, ból i cierpienie można zminimalizować, lecz gdy wykonany jest źle - niewypowiedziana zgroza staje się rutyną."
I tak można twierdzić, że świnie idące na rzeź są � wątpliwymi- szczęściarzami. Kilka pechowych macior i trochę knurów może zostać wybranych do rozpłodu. Dla wygaszenia agresji obecnie rozpłodowa maciora jest obecnie z reguły izolowana w osobnej wąskiej przegrodzie, w której nie może nawet się odwrócić. Trzyma się ją tam dopóki nie znajdzie się w rui lub nie zacznie się "grzać". Częstą metodą wykrywania tego stanu jest siadanie na grzbiecie lub zadzie maciory, która wtedy - podobnie jak dzika locha - wykazuje odruch "ustawiania się". Gdy w taki sposób zasygnalizuje swój stan, jest natychmiast wypędzana z zagrody i zapędzana do jednej z zagród knurów gdzie - w założeniu - pozwala się działać naturze. Częściej jednak, jeśli maciora jest przestraszona i okazuje oznaki niechęci i brak skłonności do współpracy, parzenie odbywa się w sposób wstrętny i brutalny. Maciora jest szturchana, popychana i fizycznie unieruchamiana przez hodowcę, który ustawia ją w pozycji odpowiedniej do krycia. Knura także zniechęca się do jakichkolwiek zwykłych wstępnych zalotów - a ponieważ sztuczna selekcja bardzo zmieniła cielesne proporcje świni domowej - często nie jest on zdolny do immisji bez ręcznej pomocy hodowcy. Po spełnionej kopulacji knur zostaje odepchnięty a maciora natychmiast zapędzona do swej przegrody, gdzie pozostaje najczęściej aż do wydania miotu.
Nie trzeba dodawać, że nauka znalazła metody usprawnienia takiej niezdarnej i pochłaniającej czas kopulacji i zapłodnienia. Współczesne techniki sztucznego zapłodnienia pozwalają obyć się całkowicie bez "naturalnego" krycia, chociaż wtedy maciory nie zawsze są skore do współpracy. Podobnie jak jej dzikich przodków, maciorę domową pobudza widok, głos i woń seksualnie aktywnego knura, i prawdopodobieństwo zapłodnienia jest wówczas większe. Niezrażona tym nauka wymyśliła aerozol zawierający sztuczne feromony knura, którym spryskuje się maciorę by wprowadzić ją w odpowiedni nastrój. Niektóre programy inseminacyjne uciekają się nawet do odtwarzania z nagrań ryków kopulacyjnych knurów, a często stosuje się także iniekcje hormonalne aby przyspieszyć i regulować zdolności reprodukcyjne maciory. By skrócić okresy niepłodności i mieć pewność, że prosięta rodzić się będą w odpowiednio licznych miotach w krótkich odstępach czasowych, zastrzyki hormonalne aplikuje się świniom, gdy jeszcze karmią prosięta. Hormony stosowane są też, by wywołać poród w porze dnia wygodnej dla hodowcy. Krótko mówiąc, rozpłodowi świń przyświecają dwa cele: zwiększenie współczynnika produkcyjności prosiąt i skrócenie nieproduktywności maciory - tj. czasu, gdy spożywa drogi pokarm lecz nie karmi prosiąt ani nie jest w ciąży. Jak to bez ogródek wyraża pewien podręcznik: "Jedynym komercyjnym celem życia maciory jest produkcja prosiąt, a im większą wydajność ona osiąga, tym bardziej dochodowa będzie hodowla świń."
Nikt przy zdrowych zmysłach nie uznałby życia współczesnej świni domowej za przyjemne. Lecz ci, którzy zajmują się hodowlą przemysłową lub czerpią z niej zyski, znajdują dla bezdusznego i brutalnego postępowania tego rodzaju łatwe usprawiedliwienia. Ludzie, podobnie jak wiele innych gatunków zwierząt na naszej planecie, lubią jeść mięso, i dla folgowania tej chęci gotowi są zabijać lub zadawać cierpienia innym zwierzętom. Jeśli dla potrzeb argumentacji założymy, że mają prawo nadal jeść mięso, jak przez około trzy miliony lat czynili to ich przodkowie, to jak najbardziej wydajna i skuteczna eksploatacja żywego inwentarza ma oczywiście sens. I na tym właśnie polega cała współczesna intensywna hodowla przemysłowa. Stosowane metody mogą zmieniać się w zależności od gatunku zwierząt, ale podstawowa zasada pozostaje ta sama: maksymalizować produktywność, minimalizować koszty. Na tej prostej ekonomicznej zasadzie od początku do końca oparty jest współczesny agrobiznes. Hodowca trzody chlewnej dąży do wyprodukowania rocznie jak największej liczby prosiąt na maciorę, producent wieprzowiny - by świnie osiągnęły jak najwyższą wagę rzeźną w jak najkrótszym czasie, ten kto zajmuje się transportem chce, by załadować i dostarczyć zwierzęta bez jakiejkolwiek zwłoki, a rzeźnik zainteresowany jest przede wszystkim zwiększeniem szybkości z jaką może zabijać i oprawiać świnie dostarczone do jego rzeźni. Na końcu tego łańcucha znajduje się cały zastęp nienasyconych konsumentów, których interesuje wyłącznie kupno mięsa i bekonu jak najwyższej jakości za jak najniższą cenę. Zaś fakt, iż zasada maksymalizacji rentowności odpowiedzialna jest za to, że całe życie żywego inwentarza jest jednym wielkim pasmem braków, niewygód i cierpień, wydaje się być raczej bez znaczenia, jako jedynie niefortunny produkt uboczny twardych, ekonomicznych konieczności. Ci, stanowiący mniejszość, ludzie, którzy okazują autentyczną moralną troskę o dobro zwierząt hodowlanych są przeważnie uważani za głupich, sentymentalnych albo po prostu za niespełna rozumu.
Taką bezwzględną ekonomiczną postawę wobec eksploatacji zwierząt domowych, prostą i niedwuznaczną, milcząco popiera większość mieszkańców zachodniego świata. Ludzie mają prawo jeść mięso; hodowcy mają obowiązek możliwie najtaniej żądanie to zaspokoić, zaś cierpienia zwierząt są nieuniknioną konsekwencją. Po cóż komplikować sprawę pryncypialnymi pytaniami o moralną stronę tego wszystkiego? Rzeczywiście, bardzo trudno byłoby coś zarzucić tej niewyszukanej filozofii, gdyby tylko naprawdę była spójna, gdyby tylko określała charakter wszystkich naszych stosunków ze wszystkimi gatunkami zwierząt domowych. Ale oczywiście tak nie jest. Jest w naszym społeczeństwie miejsce dla całkiem oddzielnej kategorii zwierząt domowych, które z niejasnych przyczyn nie są traktowane się w taki sposób. To oczywiście zwierzęta, które nazywamy naszymi ulubieńcami.
Wedle danych z 1994 roku, w krajach Unii Europejskiej żyje obecnie około 36 milionów psów, 35 milionów kotów i 173 miliony różnych innych naszych pieszczochów: od ptaków w klatkach, królików i świnek morskich do gadów i ryb akwarycznych. W ponad połowie gospodarstw domowych jest przynajmniej jedno takie zwierzę, a całkiem spora mniejszość ma ich kilka. Dane dotyczące Stanów Zjednoczonych są nawet jeszcze bardziej wymowne: 54 miliony psów, 59 milionów kotów, 16 milionów ptaków, 7,3 miliona gadów i płazów oraz 12 milionów akwariów z rybami w około 56 procent wszystkich gospodarstw domowych. Większość z tych zwierząt należy - tak jak nasza stara przyjaciółka świnia - do gatunków udomowionych. Niewiele z nich jednak służy jakimkolwiek znaczącym celom praktycznym. Nie zabijamy ich i nie zjadamy. Nie doimy ich i nie smażymy z ich jaj jajecznicy. Nie wykorzystujemy ich futer ani skór, nie zaprzęgamy do pługa. Z ekonomicznego punktu widzenia większość z nich jest całkowicie bezużyteczna. Pomimo to pozwalamy im biegać po naszych domach, nadajemy imiona i traktujemy jak honorowych członków rodziny. Głaszczemy je, pieścimy, bawimy się z nimi, pielęgnujemy i zapewniamy im wszelkie ćwiczenia i kontakty społeczne niezbędne dla ich zdrowia i szczęścia. Regularnie dostają specjalnie przygotowany wzbogacony witaminami pokarm, mają ciepłe i wygodne miejsce do spania, a jeśli tylko pojawią się jakieś objawy choroby, są natychmiast zabierane do drogich i dobrze wyszkolonych lekarzy. Gdy ich życie dobiegnie kresu, opłakujemy je tak samo jak ukochanych bliskich, a nawet urządzamy pogrzeby z całym ceremoniałem.
Ulubione zwierzęta, zwłaszcza psy i koty, mogą być dla swych właścicieli źródłem poważnych kłopotów i niewygód. Ograniczają ludzką swobodę i niezależność, mogą być hałaśliwe, brudne, śmierdzące lub nieposłuszne, niekiedy przejawiają zaburzenia zachowania jak agresywność, lękliwość, skłonności niszczycielskie albo nadpobudliwość seksualna - co może czynić je istnym utrapieniem. Posiadanie ulubionych zwierząt niewątpliwie obarcza nas poważną odpowiedzialnością. Jednakże wydaje się, że mimo wszystkich tych możliwych kłopotów większość właścicieli gotowa jest ją zaakceptować.
Koszty finansowe utrzymania ulubionego zwierzęcia są równie zdumiewające. Amerykanie wydają rocznie około 8,5 miliarda dolarów na żywność dla psów i kotów, a według najnowszych danych opublikowanych przez American Veterinary Medical Association także ponad 7 miliardów dolarów na opiekę weterynaryjną dla swych psów, kotów i ptaków. Niewiele skromniejsze są wydatki w Wielkiej Brytanii. Brytyjczycy każdego roku wydają około 1,3 miliarda funtów (około 2 miliardów dolarów) na żywność i leczenie dla psów i kotów. Inne wydatki są w znacznej mierze jedynie przedmiotem domysłów, ale jeśli ostrożnie przyjmiemy, że podwoiły się w ostatnim dziesięcioleciu, to okaże się, że z grubsza 300 milionów funtów wydawanych jest na różne akcesoria jak kuwety dla kotów, rozmaite specyfiki, środki lecznicze i kosmetyki, akwaria i wyposażenie, smycze, obroże, ubranka, przybory toaletowe, posłania, zabawki, itd., a dalsze 350 milionów funtów idzie na honoraria dla weterynarzy i leki. A są to jedynie wydatki bezpośrednie. Z posiadaniem zwierząt wiążą się także rozmaite koszty pośrednie, które obciążające głównie podatników. Ankiety rządu brytyjskiego wskazują, że psy są przyczyną około 0,6 procenta wszystkich wypadków drogowych, w których ludzie odnieśli obrażenia. Wprawdzie w zdecydowanej większości (76,4 procent) były to obrażenia lekkie, niemniej znaczną część stanowiły poważne, a kilka (0,9 procent) było śmiertelnych. Inne badania wskazują, że psy są przyczyną nawet do 16 procent kolizji drogowych, w których nikt nie odniósł obrażeń. Szacunki z 1984 roku całkowity roczny koszt tych wypadków, na który składały się straty materialne, zniszczona własność, koszty opieki lekarskiej, pracy policji i administracji, obliczały na około 40 milionów funtów. Nowsze dane nie są dostępne, ale jest oczywiste, że biorąc pod uwagę inflację w ostatnim dziesięcioleciu liczbę tę należałoby podwoić lub nawet potroić.
Następne pośrednie koszty posiadania zwierząt wiążą się ze spowodowanymi przez nie ukąszeniami i podrapaniami. Szacuje się, że każdego roku w Wielkiej Brytanii od stu do dwustu tysięcy osób wymaga pomocy lekarskiej wskutek pogryzienia przez psa, a każde takie leczenie kosztuje średnio 70 funtów. Oznaczałoby to potencjalne obciążenie podatników kwotą do 14 milionów funtów rocznie. W Stanach Zjednoczonych pogryzienia przez psy określano ostatnio jako problem, "który przybrał rozmiary epidemii, gdyż każdego roku ich ofiara pada ponad jeden procent populacji, i gdyż zwiększają one zagrożenie chorobami odzwierzęcymi i są przyczyną ponad 20 zgonów rocznie." Według najostrożniejszych nawet szacunków, w USA co roku blisko sześćset tysięcy osób wymaga pomocy lekarskiej po pogryzieniu przez psy, a byłoby dziwne, gdyby w czasach ogromnego podrożenia usług medycznych całkowity koszt leczenia ofiar pogryzień był mniejszy niż 120 milionów dolarów. Psy powodują także poważne, a nawet śmiertelne obrażenia wśród żywego inwentarza. Trudno oszacować całkowitą kwotę odszkodowań przyznawanych rolnikom, ale w Wielkiej Brytanii każdego roku pogryzionych lub zagryzionych przez psy zostaje mniej więcej 10 tysięcy zwierząt, głównie owiec, drobiu i bydła. Ulubione zwierzęta stanowią także znaczące ryzyko dla zdrowia jako nosiciele i roznosiciele chorób infekcyjnych, chociaż niebezpieczeństwo, jakie choroby te przedstawiają dla ludzi zostało przez lobby przeciwników trzymania w domu zwierząt wyolbrzymione. Z kilku organizmów chorobotwórczych przenoszonych ze zwierząt domowych na ludzi, większość powoduje jedynie niewielkie dolegliwości, jak zakażenie miejscowe wskutek ugryzienia i podrapania, biegunka i podrażniona skora. Kilka chorób jest poważniejszych. Poza wścieklizną chorobą, która w ostatnich czasach skupiła na sobie najwięcej uwagi jest toksokarioza (glistnica) wywoływana przez larwy dwu rodzajów obleńców, Toxocara canis (glista psia) i Toxocara cati (glista kocia). Pierwsze z nich występują zwykle w układzie trawiennym psów, drugie - kotów. Ludzie mogą zakazić się glistami przez kontakt z ziemią zanieczyszczoną odchodami zwierzęcymi lub przez bezpośredni kontakt z zakażonymi zwierzętami. Najbardziej przesadne szacunki podają, że w Wielkiej Brytanii rocznie około 16 tysięcy osób, głównie dzieci, zostaje zainfekowanych glistą, chociaż w olbrzymiej większości nie występują u nich żądne objawy kliniczne, ani nie dochodzi do trwałego uszczerbku na zdrowiu. W niewielkiej liczbie przypadków (w Anglii i Walii około 10 rocznie) larwy przenoszą się poprzez układ krwionośny i mogą umiejscowić się w wątrobie powodując jej powiększenie, w mózgu wywołując drgawki, w płucach - będąc przyczyną dusznicopodobnych zaburzeń oddechowych, lub w głębi oczodołu powodując upośledzenie widzenia.
Odchody psie i kocie nie tylko są potencjalnym źródłem zakażenia, lecz mogą także stać się prawdziwą zmorą. Każdego dnia populacja psów w Wielkiej Brytanii wydala średnio około 4,3 milionów litrów moczu oraz milion kilogramów fekaliów, także w parkach i innych miejscach publicznych, gdzie nie jest to estetyczne, i gdzie może przeszkadzać w wypoczynku. Nie można określić, jaką cenę płacimy za niedogodności wywołane przez tego rodzaju skażenie środowiska. Oczywiste jednak, że u wielu ludzi wywołuje ono niesmak i jest przyczyną niewygód.
Tego rodzaju liczby i statystyki bez wątpienia wywołują lekkie uniesienie brwi, lecz nie jest moim zamiarem wzbudzenie niechęci do trzymanych w domu zwierząt. Przytaczam je wyłącznie dla zilustrowania ogromnych rozmiarów inwestycji, jaką stanowią, a na którą, jak się wydaje, mimo jej wielkości i braku jakichkolwiek wymiernych korzyści ekonomicznych, gotowi są zarówno ich właściciele jak i społeczeństwo. Innymi słowy, do naszych ulubieńców nie stosują się proste reguły określające zazwyczaj naszą postawę wobec zwierząt domowych. Zamiast maksymalizacji wydajności i minimalizacji kosztów, zamiast ślepoty na ich potrzeby, mamy coś wręcz przeciwnego. Ekonomiczne korzyści trzymania zwierząt w domu są w najlepszym przypadku do pominięcia. Większość właścicieli nie szczędzi jednak wydatków, by mieć gwarancję, że ich pieszczochy będą tak szczęśliwe, zadowolone i bezpieczne jak się tylko da.
Oczywiście, zwierzęta muszą zapłacić pewną cenę za status pieszczochów, jakim się cieszą. Psom, kotom i innym ulubieńcom nie pozwala się na taką wolność, jaka jest udziałem dzikich zwierząt. Wątpliwe jednak, czy większość z nich rzeczywiście cierpi z tego powodu. Dobrze odżywiony kot jest stworzeniem dość nieruchawym, i jeśli nawet całe swe życie spędza na ograniczonej przestrzeni małego mieszkania, nie wydaje się zbytnio cierpieć. Psy są w tak wielkim stopniu zwierzętami społecznymi, że większość z nich woli pozostawać blisko właściciela niż wałęsać się swobodnie. Przeważająca liczba kotów i znaczna psów dla zwykłej wygody już w bardzo młodym wieku poddawana jest kastracji. Zabiegi te z reguły pozbawiają zwierzęta ich naturalnych potrzeb seksualnych i oczywiście uniemożliwiają im posiadanie potomstwa lub cieszenie się radościami rodzicielstwa. Ale cierpienia powodowane tymi ograniczeniami są również zapewne minimalne. Zabieg wykonuje się w znieczuleniu, zaś nie jest prawdopodobne, by zwierzę miało jakieś wyobrażenie przyjemności, których zostaje pozbawione. Sztuczna selekcja hodowlana nadała psom zadziwiającą rozmaitość kształtów, rozmiarów i temperamentów, a nie wszystkie te zmiany są dla zwierząt korzystne. Psy wielu ras cierpią wskutek somatycznych wad wrodzonych, a niektóre z nich skazują je na dyskomfort przez cale życie. Dla wygody właściciela lub by dopasować je do arbitralnego wzorca rasy narzuconego przez środowisko hodowców i wystawców zwierzęta poddawane są zbędnym i niehumanitarnym chirurgicznym zabiegom "kosmetycznym", jak skracanie ogona, przycinanie uszu lub pozbawienie pazurów. W wielu krajach Zachodu poważnym problemem jest także maltretowanie i okrucieństwo wobec zwierząt, a poza tym nie wszyscy ich właściciele są tak odpowiedzialni i troskliwi, jak być powinni. Szacunki są rozbieżne, ale najprawdopodobniej każdego roku w Wielkiej Brytanii przynajmniej pół miliona zwierząt hodowanych w domu gubi się, jest wyrzucana lub porzucana. Znaczna ich cześć, po którą nikt się nie zgłasza ani nie znajduje nowego domu, jest humanitarnie usypiana w schroniskach. W Stanach Zjednoczonych sytuacja jest jeszcze gorsza. Według nawet najłagodniejszych ocen prawie 6 milionów psów i kotów co roku kończy życie w schroniskach. Lecz podobne nadużycia bledną w porównaniu z codziennym losem świń domowych, drobiu i cieląt.
Gdy jako zwierzęta doświadczalne wykorzystuje się beagle lub koty, prowokuje to wojujących aktywistów ruchu wyzwolenia zwierząt do aktów bezrozumnej przemocy. Wyobraźmy sobie skalę oburzenia opinii publicznej, gdyby odkryto że rząd subsydiuje przemysłową hodowlę szczeniąt i kociąt. Istotnie, pierwszą stronę jednej z czołowych gazet brytyjskich zajęła niedawna historia zatytułowana �Człowiek, który musiał zjeść swego psa, aby przeżyć". Lecz ktoś, kto musiałby zjeść swoją świnię, aby przeżyć z pewnością nie zostałby uznany za godnego najmniejszej wzmianki. A jednak w Chinach, w Korei i na Filipinach, jak i w kilku innych rejonach świata, zabijanie i zjadanie psów i kotów jest czymś dość powszechnym Dlaczego więc mamy traktować te zwierzęta w sposób tak odmienny? Czy psy i koty zasługują na względy moralne bardziej niż świnie czy kurczęta? Czy maja jakąś charakterystyczną cechę, która upoważnia je do tak uprzywilejowanego traktowania? Zrozumiałe, że psy i koty pod względem estetycznym są przyjemniejsze od świń. I co z tego? Piosenkarka Madonna jest ładniejsza od papieża, co jednak nie daje jej prawa do moralnej wyższości. Świnie nie są wcale mniej inteligentne od psów czy kotów; są zwierzętami czystymi, społecznymi, oswojone stają się miłymi pieszczochami. Dlaczego więc są traktowane tak podle? Dlaczego nie obdarzamy ich takimi samymi względami moralnymi, co koty i psy?
I oto paradoks. Z jednej strony mamy zwierzęta nazywane ulubieńcami, pieszczoszkami. Ich znaczenie ekonomiczne czy praktyczne dla społeczeństwa ludzkiego jest niewielkie lub zgoła żadne, ale karmimy je i dbamy o nie tak jakby były kością z naszej kości i krwią z naszej krwi, okazujemy oburzenie i gniew, gdy są źle traktowane. A z drugiej strony mamy zwierzęta takie jak świnia, pod każdym względem niezwykle pożyteczna, od której zależy znaczna część naszej gospodarki. Współczesna świnia jest jednym z najbardziej wydajnych przetworników paszy oraz odpadków kuchennych i rolnych na jadalne białko. Każde 3,5 kilograma zjadanego pokarmu daje kilogram przyrostu jej wagi, a prawie każda jej część anatomiczna ma wartość materialną lub odżywczą. Peklujemy jej nóżki, robimy kaszankę z krwi, kiełbaski z jelit, a kosztowne i trwałe przedmioty ze skóry. Nawet jej grubą białą słoninę emulgujemy produkując namiastkę lodów. A w zamian za ten wybitny wkład gospodarczy traktujemy świnie jak bezwartościowe przedmioty pozbawione uczuć i wrażeń. Prawdę mówiąc powinniśmy żywić dla nich wieczną wdzięczność dla nich za to poświęcenie. Lecz przeciwnie, jakość życia, jakie im fundujemy świadczy tylko o naszej pogardzie i nienawiści.
Ów stan rzeczy jest tak niepokojący dlatego, że - jak się wydaje - hołdujemy dwu całkowicie sprzecznym systemom wartości moralnych. Sytuacja ta byłaby rzeczywiście moralnie i psychicznie nie do zniesienia, gdybyśmy uważali je za równie ważne. Ale tak nie jest. Niekonsekwencja odmiennego traktowania tych dwu różnych rodzajów zwierząt domowych staje się paradoksem jedynie wtedy, gdy założymy, że oba sposoby traktowania są czymś normalnym. Sprzeczność ta daje się jednak łatwo rozwiązać, jeśli uzna się, że któryś z nich jest dziwny, niezwykły czy wyjątkowy, a zatem nie zajmuje ważnego miejsca w naszym porządku rzeczy. Pokażę, że do niedawna rozwiązywaliśmy ów dylemat w najmniej bolesny sposób. Zamiast kwestionować bezwzględną ekonomiczną eksploatację zwierząt, zazwyczaj w ten lub inny sposób przyjmowaliśmy wobec ulubionych zwierząt i zwyczaju ich posiadania postawę w ten czy inny sposób protekcjonalną, lekceważącą lub banalizującą całe zjawisko.
(...)



POZDRAWIAM Z ZIELONEJ GÓRY :o