Moja krótka, "wegańska historia", trwa chyba gdzieś od 3 lat - ale - do serca wziąłem sobie weganizm dopiero 2 miesiące temu i od tego czasu staram się odżywiać po wegańsku (no, zdarzało się, że ktoś mnie częstował cukierkiem, a ja mam do nich ogromną słabość i ciężko wtedy oponować...). 3 lata temu poznałem wegankę, z krwi i kości, dla której dobro zwierząt było naprawdę, chyba jedną z najważniejszych spraw w ogóle. Urocza osoba. Naprawdę zażarcie wtedy dyskutowaliśmy o tym, choć raczej staraliśmy się unikać tematu, bo byśmy nic, tylko się kłócili. Osobiście, jestem raczej osobą, do której docierają tylko rozumowe argumenty. Nie powiem, było ich sporo, ale weganizm nie jest przecież czymś, co wynika z samego rozumu. Chyba analogicznie, jak współczesnych ateistów można podzielić na racjonalistów i humanistów. Dlatego nic do mnie tak naprawdę nie docierało, dopóki nie zmieniłem swojego ogólnego podejścia do życia, co nastąpiło raczej samoistnie - tzn, nikt mnie do niczego nie przekonywał. Wtedy stwierdziłem, że z tej zmiany podejścia wynika weganizm. Tzn - że jest jej logiczną konsekwencją.
Mięsa już wtedy unikałem gdzieś od roku - chociaż nie przesadzałem z byciem konsekwentnym...
Myślę też, że sporym czynnikiem były zawsze rozumiejące
, kochające i pełne empatii kociaki, które mieszkają w moim domu. Więc paradoksalnie, najbardziej mnie wspierającymi w weganiźmie istotami, są niereformowalni, a nawet nieco sadystyczni, mięsożercy.
Samo przejście na weganizm dokonałem raczej z dnia na dzień, co nie było zbyt mądre. Ogromnie schudłem i zaczynałem mieć trochę dziwne jazdy - co przypisuję brakowi b12, bo odkąd zacząłem ją brać, to wszystko się poprawiło. Momentami czułem się nawet trochę, jak na głodówce (miałem kilka planowych, więc wiem, jakie to uczucie).
Jeśli o mnie chodzi, to jem teraz więcej niż przedtem, czuję się o wiele lepiej, mam więcej energii i zdrowiej się odżywiam. Wadami może być to, że jeśli chodzi o gotowe jedzenie, to w grę wchodzi chyba tylko bioway i tym podobne wynalazki, więc gotuję sobie sam, poza tym mam wzdęcia :p. Ale liczę, że za parę miesięcy mi przejdą, jak już organizm się do reszty przyzwyczai. Też, nie wiem, czy to związane, ale moja tolerancja na używki zmalała prawie do zera. Jak za dużo wypiję, to po prostu umieram. Jak spalę kilka fajek, to cały następny dzień jest mi duszno i boli mnie głowa, jakbym spalił co najmniej paczkę. Te bardziej zielone odmiany tytoniu
powalają mnie z nóg już po pierwszym machu, co zbyt fajne, w sumie, nie jest.
Ogólnie, to byłem zdziwiony, jak dużą zmianą jest to dla organizmu.