Post 27 kwi 2010, o 01:31

"Festiwal Rainbow"Część 11"Losu Buntownika"

Jako, że książka "Los Buntownika" Marka Griksa jest już skończona i poprawiona, korzystając z życzliwości stron: www.positi.blogspot.com , www.cia.bzzz.net , www.pl.indymedia.org , www.anarchista.org , www.czsz.bzzz.net , http://anarchipelag.wordpress.com , oraz forów: www.wegetarianie.pl/XForum.html , http://an-arche.pl , www.forumveg.pl , http://forum.empatia.pl i innych (jeśli chcielibyście dołączyć do tej listy dajcie znać !) kontynuujemy co poniedziałkowy cykl publikowania najciekawszych rozdziałów książki. Ponadto w każdy wtorek w audycji "Polonia Aktywna" będziemy czytać ją w formie słuchowiska dla tych co czytać nie mogą lub wolą posłuchać.

PS:Wciąż szukamy wydawcy, który by chciał się zająć jej papierową wersją. więcej informacji, fragmentów etc. na www.positi.blogspot.com O to część jedenasta,przedostatnia("Festiwal Rainbow") Miłego czytania !!!

Rainbow festiwal
Rozdział dedykowany wszelkim obrońcom przyrody i walczącym o lepszy świat.
Piękna Pirenejów nie jestem w stanie opisać nawet w części. To trzeba zobaczyć na własne oczy. Tak samo trudno też opisać wspaniałość festiwalu Rainbow(czytaj:rejnboł=tęcza). Trzeba tam być, by to poczuć - ten przyjazny klimat, tę rodzinną atmosferę, to ciepło domowego ogniska, tę dobrą energię, którą obdarowywaliśmy się niczym bracia i siostry. Postaram się jednak choć trochę przybliżyć idee festiwalu Rainbow. To trwające miesiąc wydarzenie odbywa się co roku w innym kraju, często w górach, w lesie, w naturze, z dala od cywilizacji. Około dziesięć lat temu odbył się on nawet w polskich Bieszczadach. W tym roku Rainbow miał miejsce po francuskiej stronie Pirenejów w wiosce Refuge de Laurenzi, gdzieś na południe od Foix. Jedną z głównych niepisanych zasad festiwalu jest życie w zgodzie z przyrodą i z innymi ludźmi. Dlatego też wszyscy starają się żyć najbardziej ekologicznie jak tylko mogą. Kompost jest zbierany i zakopywany lub po części dawany osiołkowi, który skórki od melona uważa za przysmak. Ludzie załatwiają się w podłużnych dołach i zamiast spuszczać po sobie wodę, zakopują to co zrobili. Wszystko rozkłada się w ziemi i nikt nie wchodzi w kupy jak na pierwszym lepszym przydrożnym kempingu. Niemalże nie do pomyślenia jest żeby ktokolwiek zostawiał za sobą śmieci. Na każdym innym festiwalu w którym bierze ponad dwa tysiące ludzi jeśli nie są zatrudniane służby sprzątające, ludzie niemalże toną w śmieciach. Nie tutaj. Może jakby ktoś się uparł to znalazłby jakiegoś śmiecia, ale na pewno nie prędko. Niektórzy ze swoją głęboką ekologią szokowali nawet mnie. Do umycia nie używali żadnej chemii, a zamiast tego myli się popiołem. Gdy zobaczyłem jak gościu zamiast pasty do umycia zębów także używa popiołu, na pewno zrobiłem duże oczy. Być może jest to lepsze dla środowiska lecz ja jeszcze do tego nie dorosłem.
Niczym Indianie, ludzie dbali o czystość domowego ogniska. Mój kolega bardzo się oburzał jak ktoś rzucił mu w ogień chociażby niedopałek papierosa. Rzeczywiście miał ku temu powód, bo ciapaty, które lepiła jego żona smażył bezpośrednio na żarach ogniska. Z plastikiem, czy petem na pewno nie smakowałyby tak dobrze. Przez cały mój pobyt nie zauważyłem by ktokolwiek pił mleko i jadł jajka, o mięsie nie wspomniawszy. Wszystkie kuchnie, nawet ta dla dzieci były wegańskie. Nigdy w życiu nie widziałem by aż tyle osób odżywiało się w ten sposób. Nieprawdopodobne, a jednak prawdziwe. Lepszy świat jest możliwy - to jedno z piękniejszych spostrzeżeń, które nasunęły mi się na tym festiwalu. Żadnej policji, żadnych strażników porządku, w żadnej kuchni żadnych szefów, nikt bardziej uważany, żadnych panów, żadnych poddanych i co?
... i nikt się nie pozabijał, nikt się nawet nie pobił, nigdzie nie czułem się tak bezpieczny o swoją kamerę nie mając jej przy sobie. Jeden gościu tłumaczył żartem, gdzie jest schowane sześć tysięcy euro na jedzenie dla wszystkich na wypadek, gdyby ktoś chciał je ukraść. Oczywiście nikt nie chciał. Ta dobra aura panowała wszędzie i na pewno powstrzymywała nie jednego złodzieja, przed złym czynem. To niemal niewyobrażalne, że podczas całego festiwalu nikt nie skarzył się, iż mu coś ukradli. Przedmioty które wraz z moją córką zgubiliśmy kilka dni później zawędrowały do pudła ze znalezionymi rzeczami. To było piękne, a do tego prawdziwe. Jednak lepszy świat jest możliwy- po raz drugi. Najważniejszym i jednym z najpiękniejszych wydarzeń dnia było poranne i wieczorne „Food Circle”(koło jedzenia-tłum.), czyli wspólny wielki posiłek. Codziennie z rana dało się słyszeć okrzyk roznoszący się po całej dolinie: „Ludzie potrzebni w kuchni!!!” Czasami to wołanie rozlegało się kilkakrotnie zanim znaleźli się ochotnicy.
Główną kuchnie tworzyły plandeki rozpostarte na palach. To był dach. Pod dachem znajdowały się szerokie wykopane rowy, w których paliło się ognisko. Nad rowami leżała żelazna krata, na której stawiało się garnki z potrawą do gotowania lub kładziono blachy, na których smażono indiańskie ciapaty - najpopularniejszą potrawę festiwalu. Z mąki i wody robisz ciasto, dodajesz przypraw (albo nie), rozwałkowujesz naleśniki, smażysz na żarze, na blasze lub na patelni i w ten sposób otrzymujesz najprostszej roboty indiański chleb. Obok zbudowane były stoły, które służyły też za deski do krojenia. Było to bardzo praktyczne, szczególnie przy tej liczbie krojących i jedzących.
Wśród ochotników często także zdarzały się dzieci. Moja Nea przy kręceniu kulek została ochrzczona jako workoholic (pracoholik- tłum.) i była zawiedziona gdy robota się skończyła. Jak wszystko było już gotowe kucharze oznajmiali okrzykiem „food circle!!!” po czym zasiadali jako pierwsi do jedzenia. Każdy kto usłyszał ten okrzyk, powtarzał go, przez co informacja roznosiła się szybko i docierała nawet w najodleglejsze zakątki obozu. Powoli, bez pośpiechu na główną polanę zaczynali się schodzić ludzie. Siadając obok siebie tworzyli najpierw jedno duże koło, a gdy te było już pełne przychodzący siadali już w drugim kole mniejszym albo większym. Ludzie z obu kół siedzieli w odległości 2-3 metrów i mogli bez problemu komunikować się ze sobą. Kucharze, zanim zjedli do końca, kilka razy przypominali opieszałym, że food circle już się zaczął. Często zdarzało się, że zniecierpliwieni czekaniem ludzie w kole sami krzyczeli „food circle” by ponaglić spóźnialskich. Gdy gotujący już podjedli, a głodni zgromadzili się w 2 kołach, kucharze przynosili jedzenie do znajdującego się w środku kół ogniska, po czym stawali wokoło niego trzymając się za ręce. Ludzie z dwóch pozostałych kół robili to samo po czym śpiewaliśmy pieśń zaczynającą się od słów „To jest zgromadzenie...”.
Powtarzaliśmy tę pieśń kilkanaście razy, aż do znudzenia, po czym każdy zaczynał wydawać z siebie jeden ton, śpiewając powiedzmy „oooouumm” z przerwami na oddech. To było niesamowite usłyszeć jak robi to ponad tysiąc osób trzymających się za ręce, poczuć tę niesamowitą wibrację i jedność. Tego naprawdę nie da się opisać. Jedźcie to poczuć. Naprawdę warto. Gdy zmęczyliśmy się już tym śpiewaniem, każdy pocałował na znak braterstwa rękę trzymanej osoby i czekaliśmy na swoją kolejkę. Kucharze i inni pomocnicy zaczęli rozdzielać jedzenie. Jedni roznosili ciapaty, drudzy jakiś ryż z warzywami, a jeszcze inni sałatkę. Szli z ogromnymi garami między dwoma kołami ludzi i pytali głośno :
- Ciapaty po raz pierwszy.
- Sałatka drugi raz.
Na co odzywały się głosy:
-Ja chcę.
- Tutaj my nie mieliśmy pierwszego razu. - itp.
Na dokładkę trzeba było poczekać. Kucharze czasem nawet dwa razy obchodzili koło, by upewnić się, czy każdy otrzymał już pierwszą porcję. Tak więc nawet spóźnialscy mieli szansę się załapać. Godny podziwu był fakt, że rozdawanie jedzenia odbyło się bez ani jednego plastikowego, jednorazowego śmiecia. Każdy przynosił własny talerz i problem z głowy. Niektórzy jedli z wielkich płatów kory drzewnej lub z liści. Nie wiem, czy to z braku, czy też z potrzeby zbliżenia się do natury. Gdy całe jedzenie zostało rozdane i wszyscy najedli się do syta, w podróż dookoła wyruszał „magic hat” (magiczny kapelusz- tłum.), czyli grupa śpiewających, grających i roztańczonych muzyków oraz dzieci. Śpiewali coś w stylu „Wrzuć swój grosz do kapelusza”. Najczęściej szła z nimi dziewczynka, która zbierała do kapelusza dobrowolne datki. Tak to funkcjonowało - każdy dawał tyle na ile go było stać. Nie potrzeba było żadnej biurokracji, żadnych rozliczeń, zapisów itp.a wszystko pięknie funkcjonowało. Czyli lepszy świat jest możliwy-po raz trzeci. Gdy z piosenką na ustach obeszli ze dwa razy dookoła, kapelusz był już pełny. Często między rozdającymi przechodzili też ludzie, którzy coś ważnego mieli do zakomunikowania. Najczęściej zapraszali na warsztat jogi, medytacji, kalendarza Majów, ziołolecznictwa, szkół językowych itp. Czasem ktoś zapraszał na debatę o problemach wioski a czasem tak jak ja z Neą pytał się o podwiezienie do...
Po wieczornym jedzeniu ludzie rozpalali ogniska, grali na bębnach, na gitarach, tańczyli, śpiewali, robili performance, fajerszoły i przede wszystkim bawili się. I to jak się bawili! Dla niektórych nie do uwierzenia będzie fakt, że ta zabawa odbywała się bez alkoholu, który tak jak narkotyki były niemal, że „zakazany” na festiwalu.
Lepszymi słowami w przypadku Rainbow byłyby „nie mile widziany”. Za to zapach gandzi unosił się dość często. Zapytasz dlaczego? A to dlatego, iż gandzia może ukierunkowywać twórczo, pozytywnie, pokojowo podczas gdy wódka działa raczej dezorientująco i wywołuje agresję.
Można napisać o tym książkę ale to już może ktoś inny...
Tylko raz zobaczyłem upitego gościa, który swym głupim zachowaniem zaczepiał i rozśmieszał ludzi. Myślę, że jak już wytrzeźwiał to odczuł i zrozumiał, że takie zachowanie nie jest tu mile widziane. Tak to tu właśnie działało: Dobrych rzeczy można było się nauczyć od innych, którzy je robili, złe nawyki można było się oduczyć od tych, którzy ich nie czynili. Gdy podchodzisz do jednego ogniska i częstują Cię herbatą, przy drugim częstują Cię też ciapatami i tak przy każdym, które napotkasz na twoim wieczornym spacerze. Co zrobisz gdy rozpalisz swe własne ognisko? Jeśli masz otwarte serce i szybko się uczysz zrobisz herbatę, skręcisz dżointa, zrobisz jedzenie itp. Wszystko po to by ugościć każdego kto do Ciebie zawita. Tak nauczyłeś się gościnności i teraz czujesz jakie to wspaniałe. Uczyć się być dobrym, przekazywać tę wiedzę innym. Doświadczać jak ekologicznie, przyjaźnie i dobrze jest żyć razem. To jedna z idei festiwalu.
Te dwa tysiące ludzi żyjących bez bójek, bez narkomani, bez cywilizacji, będących razem jest dobrym przykładem na skuteczność tej nauki (=duchowej rewolucji ?). Jeśli zapytasz się o Rainbow to na pewno usłyszysz opinie, że to hipisowski festiwal. To prawda, jednak uogólnia, bo ja uważam się za punka a mimo to dobrze mi było z tą „rodziną Rainbow”. W następnym roku planuję być na całym festiwalu. To fajnie mówić do siebie „bracie”, „siostro”, to wspaniałe czuć się jedną, wielką, dobrą, ekologiczną rodziną. Na zakończenie dodam, że gdzieniegdzie istnieją tego typu wioski przez cały czas. Oczywiście mniejsze. Może kiedyś....
To wspaniale wiedzieć , że można żyć inaczej !!!