ROZDZIAŁ 1
KALIFORNIJSKIE ŚLICZNOTKI:wizja przyszłości?Kalifornia, USA: zdaniem grupy The Beach Boys, kraina najpiękniejszych dziewczyn na świecie. Przyjechałem tam, aby przekonać się, jak będzie wyglądała nasza planeta, jeśli kalifornijski styl rolnictwa stanie się normą na całym świecie. Od legendarnego hitu z lat 60., żeńska populacja w Złotym Stanie znacznie się powiększyła, ale nowo przybyłe nie tryskają zdrowiem i nie mogą pochwalić się wysportowaną sylwetką opalonych ślicznotek z tamtej piosenki. Są to krowy mleczne, a celem ich życia jest masowa produkcja nadnaturalnych ilości mleka, zanim zostaną przerobione na hamburgery.
Hollywood obsypało Kalifornię złotem, przyciągając miliony turystów na skąpane w słońcu plaże, do migoczących świateł miasta i słodkich winnic w Napa Valley. Prawdziwą potęgę, Central Valley – amerykański róg obfitości i chyba największe skupisko megaferm mleczarskich na świecie, widuje niewielu turystów. W Kalifornii18 hodowanych jest 1,75 miliona krów mlecznych, stłoczonych w surowych zagrodach na maleńkich skrawkach ziemi, które są istną kpiną w zestawieniu z olbrzymimi przestrzeniami w tej części Ameryki. Co roku oddają mleko o wartości prawie 6 miliardów dolarów19 i wytwarzają tyle odchodów w postaci łajna i uryny, co 90 milionów ludzi20. Dzięki kombinacji selektywnego rozmnażania, skoncentrowanej diety i hormonów wzrostu, której celem jest zmaksymalizowanie produkcji mleka, zmusza się krowy do tak groteskowego przekraczania swych naturalnych ograniczeń, że są w stanie przeżyć zaledwie 2 lub 3 lata oddawania mleka, zanim zostaną przeznaczone do uboju.
Megafermy mleczarskie w stylu amerykańskim, często od 20 do 100 razy większe niż przeciętne fermy brytyjskie, są bliskie wprowadzenia do Zjednoczonego Królestwa i innych części świata. Z tego powodu i ponieważ przyjęto tutaj intensywne rolnictwo z niespotykanym entuzjazmem i dyscypliną, Central Valley stanowi wizję wiejskiego krajobrazu, która wkrótce może stać się rzeczywistością także gdzie indziej. Chciałem to zobaczyć.
Nie byłaby to moja pierwsza wyprawa do amerykańskiej mleczarskiej megafermy. W trakcie skutecznej walki o zablokowanie planów stworzenia pierwszej brytyjskiej megafermy tego typu, mieszczącej 8 tysięcy krów placówki w Lincolnshire w Anglii, pojechałem do Wisconsin, aby przyjrzeć się fermie, na której wzorowano te plany. Ta krótka wizyta była rezultatem zobowiązania podjętego w ogólnokrajowej stacji radiowej w kulminacyjnym momencie kampanii. Na miejscu ujrzałem bezduszną i wyśrubowaną operację produkcji mleka, gdzie krowy równie dobrze mogłyby być robotami kuchennymi, które połykają składniki, by wypluwać je w innej postaci, i to przez 24 godziny na dobę, aż padną z przegrzania. Tamto przygnębiające odkrycie dało mi pewien obraz tego, czego mogę się spodziewać w Kalifornii, ale nic nie przygotowało mnie na ogromną skalę tego, z czym miałem się zetknąć tym razem.
W towarzystwie niewielkiego zespołu, w skład którego wchodziła Isabel Oakeshott i ekipa filmowa, poleciałem do Kalifornii w listopadzie, mając nadzieję, że uda nam się zobaczyć w Central Valley jak najwięcej w niespełna tydzień. W końcu, o mały włos, nasze plany wzięłyby w łeb – przez kanapkę z kurczakiem, którą moja koleżanka kupiła w jednym ze sklepów Pret A Manger na lotnisku Heathrow na wypadek, gdyby jedzenie w samolocie okazało się kiepskie. Nie zjadła jej tam, ale zatrzymała ją, jeśli w motelu nie byłoby nic do jedzenia.
Czekaliśmy na odbiór bagażu na lotnisku w San Francisco, kiedy podbiegł do niej gorliwy pies policyjny. Wywęszył kanapkę w jej bagażu podręcznym. Nie minęło kilka sekund, a na scenie pojawił się przewodnik psa i staliśmy się obiektem poważnego alarmu, podczas którego kanapkę przebadano, jakby była niewybuchem, a bagaże całej naszej ekipy sprawdzono i prześwietlono.
Zanim kanapkę odesłano do zniszczenia, poddano ją dalszym badaniom kryminalistycznym. Wreszcie mogliśmy ruszyć w dalszą drogę – ale przedtem musieliśmy jeszcze wysłuchać długiego wykładu na temat choroby szalonych krów. Było to bardzo dobitne przypomnienie, że chociaż Zjednoczone Królestwo uznało BSE za wielce niechlubny rozdział w swojej historii, Ameryka ani nie przebaczyła, ani nie zapomniała. Ten incydent wydał się jeszcze dziwniejszy nieco później, kiedy byliśmy świadkami pozornie przypadkowego lekceważenia zdrowia publicznego, które idzie w parze z megahodowlami bydła mlecznego w Kalifornii.
Nie pałętaliśmy się po San Francisco, lecz ruszyliśmy w drogę do Central Valley. Około 5 godzin jechaliśmy na południe, przez bezbarwne tereny rolnicze. Zbliżając się do doliny, zauważyliśmy na horyzoncie dziwny żółtawoszary smog. Przypominał zanieczyszczenie, które unosi się nad dużymi miastami, ale nie było tam żadnego miasta – jedynie fermy mleczarskie wydzielające tyle wyziewów, że jakość powietrza była chyba gorsza niż w zasnutym smogiem Los Angeles.
Oprócz utrzymywania armii krów, Central Valley wytwarza co roku, mimo tak mizernych opadów, że teren ten jest formalnie klasyfikowany jako półpustynia, niewiarygodne ilości owoców, orzechów i warzyw. Są tam pola granatów, sady pistacjowe, winnice21 i drzewa morelowe. Rosną pomidory i szparagi, a całe akry obsadzone są krzewami czerwonych, różowych oraz żółtych róż. Kilometrami ciągną się gaje pomarańczowe i cytrynowe. Migdałowców jest tyle, że pochodzi stamtąd 4 na 5 konsumowanych na świecie migdałów. Brzmi to jak opowieść o Ogrodach Edenu. Nic bardziej mylnego. Okazało się, że jest to miejsce głęboko niepokojące, gdzie – poza prywatnymi ogrodami i bezlitośnie wytyczonymi polami – nie wyrośnie ani jedno źdźbło trawy, drzewo czy żywopłot.
Fenomenalna produkcja owoców i warzyw jest możliwa tylko dzięki koktajlowi chemikaliów i plądrowaniu kryształowo czystych rzek spływających z gór Sierra Nevada. Poprzez bezlitosne katowanie wysuszonej gleby nawozami, środkami owadobójczymi, chwastobójczymi i fumigantami, a także zmiany naturalnego biegu rzek rolnicy zdołali dokonać wartej wielu miliardów dolarów magicznej sztuczki, pozwalającej wycisnąć plony z gleby, która jest tak wyjałowiona z naturalnych składników odżywczych, że równie dobrze mógłby ją zastąpić brązowy polistyren.
Wszystkie te chemikalia sprawiają, że powietrze pachnie bardzo dziwnie. Ściskało mnie w gardle i wywoływało wrażenie, jakby pełzło coraz niżej, do płuc. W tej położonej między górami i wybrzeżem bezwietrznej czarze środki chwastobójcze i owadobójcze rozpylane z przemysłowych opryskiwaczy powoli osiadają na uprawach, pozostawiając w powietrzu delikatną mgiełkę toksyn. W niektóre dni, przy określonej kombinacji temperatury i ciśnienia powietrza, można zobaczyć wiszące nad roślinami chmury chemikaliów. Wszystkie te owoce powinny przyciągać ptaki, pszczoły, motyle i inne owady. My jednak praktycznie wcale ich tam nie widzieliśmy.
Na tej chemicznej pustyni bez wyrazu znajdują się mleczarskie megafermy: fabryki mleka, gdzie zwierzęta są tylko maszynami, które szybko się psują i są zastępowane nowymi. Fermy te pojawiły się w Central Valley w latach 90. XX w., kiedy zostały wypchnięte z przedmieść Los Angeles. Ziemia na peryferiach miasta stawała się coraz cenniejsza, a wraz ze wzrostem populacji pozbywanie się nieczystości wymagało od rolników coraz większych nakładów. Wielu z nich, zachęconych przez pośredników w handlu nieruchomościami, sprzedało wszystko i przeniosło się na prowincję, gdzie szybko odkryli, że właściwie nic nie stoi na przeszkodzie, aby robić, co uważają za stosowne.
Rolnictwo było wówczas zwolnione z obowiązku przestrzegania kalifornijskiej ustawy o czystym powietrzu. Dopiero pod koniec lat 90., kiedy kuzyni George i James Borba wystąpili o pozwolenie na budowę 2 placówek, które miały pomieścić po 14 tysięcy krów na przyległych terenach w hrabstwie Kern, co w rezultacie pozwoliłoby stworzyć fermę mleczarską mieszczącą 28 tysięcy krów, zaczęto zwracać baczną uwagę na potencjalne skutki ekologiczne i zdrowotne takich działań. W pierwszej chwili plany Borbów zostały zatwierdzone, ale ich potężna skala zelektryzowała ludzi, którzy już wcześniej byli zaniepokojeni tym, co obserwowali w Central Valley. Po przedłużającej się batalii sądowej bojownicy zmusili władze do przeprowadzenia pełnej oceny skutków ekologicznych, której wyniki okazały się tak alarmujące, że na zawsze zmieniły reguły gry. Podobne oceny stały się standardową procedurą przy kolejnych podaniach o pozwolenie na budowę, a kalifornijskie wyłączenie rolnictwa z ustawy o czystym powietrzu zaczęło budzić coraz więcej wątpliwości.
Politykę zmieniono wreszcie w 2003 roku, kiedy wprowadzono nowy system udzielania zezwoleń. Teoretycznie rolnicy muszą obecnie stosować się do surowych przepisów dotyczących zanieczyszczenia powietrza i wody, co uważają za brzemię i gorzko nad tym ubolewają. W praktyce usłyszeliśmy – a także zobaczyliśmy – niepokojące dowody, że wielu stale lekceważy te przepisy, a przeciążone władze przymykają na to oko.
Przez kilka dni jeździliśmy po Fresno, Tulare i Kern, 3 hrabstwach, w których wytwarza się najwięcej płodów rolnych w całej Ameryce. Wkrótce natknęliśmy się na naszą pierwszą megafermę mleczarską, składającą się z szeregu gigantycznych hangarów ze stalowej blachy falistej w błotnistych zagrodach. Była jesień 2011 roku; panowała przyjemna temperatura, a na czystym błękitnym niebie świeciło słońce. Część krów przepychała się, szukając cienia pod wiatami. Inne stały w słońcu i wyglądały na znudzone. Nie było trawy, tylko gruba warstwa ziemi i nawozu. Z daleka trudno było odróżnić krowy od stosów gumowych opon piętrzących się na podwórzu.
Podjechaliśmy, żeby się lepiej przyjrzeć. Przez jezdnię przebiegł wielki czarny żuk – był to praktycznie jedyny nielatający owad, na jakiego natknęliśmy się w ciągu 5 dni, kiedy to zawsze towarzyszyły nam chmary czarnych much. Pojawiły się, jak nam powiedziano, w tym samym czasie, co megafermy mleczarskie, a obecnie stanowią istną plagę, atakując domy, szkoły oraz biura, i zmuszając mieszkańców do zakładania siatek ochronnych w oknach i uszczelek wokół drzwi.
Obserwowaliśmy widok, nie wysiadając z samochodu. Odór nawozu powalał – to nie był słodkawy, ziemisty zapach krowich placków, znany nam z angielskich wsi, ale przyprawiający o mdłości smród, w niczym nieprzypominający strawionej trawy. Krowy niewiele się poruszały, zbyt nabrzmiałe od mleka. Jeśli szły, to kołyszącym się krokiem, szeroko rozstawiając nogi wokół różowo-szarych wymion wielkości piłek plażowych. Widywaliśmy te fermy co kilka kilometrów, a w każdej z nich po kilka tysięcy krów wśród błota, blachy i betonu. Większość hangarów wyposażonych była w zardzewiałe wiatraki, żałosną ochronę przed letnim skwarem. Między porami karmienia i dojenia zwierzęta mogły jedynie czekać – na paszę, na dojenie, ewentualnie na leki.
W pobliżu miasta Turlock ujrzeliśmy kilka mleczarskich megaferm, położonych w sąsiedztwie elektrowni – groteskowe przeciwieństwo tradycyjnego pojęcia fermy. W tych terenach nie było niczego wiejskiego: były to olbrzymie, przemysłowe areały z charakterystycznymi ogromnymi instalacjami do karmienia zwierząt i przetwórniami mleka, buchającymi oparami. Obok przebiegały tory kolejowe, po których jeździły pociągi towarowe długie na pół kilometra.
Podejmowaliśmy próby umówienia się na oficjalne zwiedzanie jakiejś fermy, ale na próżno. Okazało się jednak, że to niepotrzebne: większość mleczarskich megaferm umiejscowiona jest tuż przy drogach publicznych. Jedynymi obiektami, których nie udało nam się zobaczyć, były dojarnie, często przypominające gigantyczne, obracające się karuzele. Krowy stoją w kolejce, wchodzą na koło i są podpinane do mechanicznych dojarek. Kiedy wymiona zostaną opróżnione, krowy schodzą z karuzeli, robiąc miejsce kolejnym zwierzętom, i wracają do swoich surowych zagród.
Krajobraz był tak płaski, że trudno było zachować poczucie skali, więc wynajęliśmy samolot, małą 4-miejscową cessnę, aby przyjrzeć się fermom z powietrza. Kosztowało to mniej niż obiad dla 2 osób w londyńskiej restauracji. W recepcji żona pilota zapewniła nas, że jej mąż lata od 50 lat bez żadnych incydentów. „Kocha swoje wnuki” – powiedziała – „i nie ryzykuje”. Pokazaliśmy swoje paszporty, zapłaciliśmy i z otrzymanymi słuchawkami lotniczymi wyszliśmy na pas startowy. Odbyło się to dziwnie nieformalnie, co było miłe. Zupełnie, jakbyśmy mieli wskoczyć do autobusu miejskiego.
W tylnej części samolotu ledwo mieściły się 2 osoby. Wepchnąłem się za siedzenie pilota, założyłem słuchawki i przygotowałem do startu. Po krótkiej wymianie zdań przez radio pilot zwiększył obroty silników i już pędziliśmy pasem startowym, by po chwili wzbić się w powietrze. Wyrównał lot na wysokości około 600 metrów. Wciśnięty w przedni fotel pasażera i obłożony sprzętem kamerzysta otworzył okno, aby zrobić kilka ujęć z powietrza, a przy okazji zafundował nam tak potężny podmuch, że mojej koleżance o mało nie wypadły szkła kontaktowe.
Kiedy wyjrzałem przez okno, krajobraz w dole sprawiał wrażenie, jakby przejechał po nim ogromny walec, spłaszczając każdy pagórek czy wzniesienie i ścierając na proch każdą napotkaną roślinę oraz stworzenie. Pozostało tylko olbrzymie puste płótno, pocięte na równe odcinki. Na tych oczyszczonych polach rosły plony: pomarańcze i migdały, które miały trafić na stoły na całym świecie. Z powietrza fermy mleczarskie wyglądały jak ogromne połacie brudu naszpikowane czarno-białymi kropkami i dziwnymi dachami z blachy falistej. Widziałem szczyty gór z kiszonki przykrytych białą plastikową folią, połyskującą w popołudniowym słońcu. Przy każdej fermie znajdował się zbiornik śmierdzącej, żółtawobrązowej gnojówki. Jej zapach wyczuwałem nawet w samolocie. Która szanująca się krowa chciałaby zostać kalifornijską ślicznotką?
Po wylądowaniu wyszedłem z samolotu z uczuciem dziwnego upojenia – lot sprawił mi przyjemność. Ale to popołudnie przyniosło też bardziej przygnębiające widoki, w tym najgorszą megafermę mleczarską ze wszystkich. Znajdowała się na terenie przemysłowym, wciśnięta między gigantyczną wytwórnię pasz a podstację elektryczną. Wyglądała na podupadłą, ogrodzenie było zardzewiałe i w rozsypce, a blaszane hangary – niezwykle niskie, być może z oszczędności. Kawałek dalej znajdowała się olbrzymia fabryka kurczaków z chowu przemysłowego, a w powietrzu unosiła się mieszanka ostrych zapachów ptasich odchodów i krowiego nawozu.
Obok fermy stało parę zapuszczonych niskich budynków na skrawku porośniętego krzakami ugoru. Po podwórzu walały się stosy rdzewiejącego złomu, starych opon i zepsutych plastikowych zabawek. Z ulicy widać było rzędy podejrzanie wyglądających drewnianych skrzynek. Poszedłem się im przyjrzeć i okazało się, że zawierają około 200 kogucików. Właściciel, Meksykanin, tylko trochę mówił po angielsku, ale było jasne, że są one przeznaczone do walk kogutów, nielegalnej, ale popularnej rozrywki biednych społeczności w tych stronach. Oglądałem tę okolicę o zmierzchu, a nade mną kłębiły się ciemniejące chmury. Na tle wieczornego nieba widać było zarys wyczerpanej krowy, garbiącej się na kupie nawozu. Przywodziło to na myśl scenę z Apokalipsy.
Oczywiście sam przemysł widzi to inaczej. Kalifornijska Rada Mleczarska (CMAB – California Milk Advisory Board) utrzymuje, że z przemysłem mleczarskim związane są 443 tysiące pełnoetatowych miejsc pracy w Kalifornii i że przemysł ten generuje co roku aż 63 miliardy dolarów zysku.
Najwidoczniej wkład typowej krowy wynosi 34 tysiące dolarów. Strona internetowa tej organizacji to kawał zgrabnego PR: kolaż zdjęć zadowolonych krów na zielonych pastwiskach, zdrowo wyglądające jedzenie i stereotypowo amerykańskie rodziny rolnicze, których członkowie obejmują się, pozując do zdjęć, jakby chcieli powiedzieć, że zajmowanie się tą działalnością daje szczęście oraz spełnienie w życiu – i zapewne niektórym to właśnie daje.
Od 1969 roku CMAB prowadzi coroczny konkurs piękności „Mleczna Księżniczka” dla młodych kobiet z rodzin mleczarskich. 20 zwyciężczyń cieszy się roczną kadencją ambasadorek przemysłu mleczarskiego, udzielając wywiadów radiowych i telewizyjnych, występując podczas akademii szkolnych i pojawiając się na spotkaniach czy festynach rolniczych. Celem tych działań jest przedstawienie w lepszym świetle tego bardzo wątpliwego przemysłu, a zwłaszcza jego wpływu na zdrowie publiczne, środowisko naturalne i dobrostan zwierząt.
Ta megaferma mleczarska położona była niedaleko największej jednoobiektowej fabryki sera na świecie, wizytówki kalifornijskiego przemysłu. Nad luksusową herbaciarnią, oferującą kuszący asortyment atrakcyjnie zapakowanych serów, ciast i słodyczy, znajduje się centrum informacji dla zwiedzających, wychwalające korzyści z mleczarskich megaferm. Z okna na górnym piętrze można obejrzeć halę fabryczną, gdzie robotnicy w białych fartuchach i czepkach pracują przy ogromnych kadziach jasnopomarańczowego sera. Skosztowałem go później. Był pozbawiony smaku i gumowaty.
Obok wystawy materiałów „edukacyjnych” na temat tego przemysłu na ekranie telewizora wyświetlano zdjęcia uśmiechniętych rolników z żonami i dziećmi, siedzących w stodołach pełnych siana. Znalazły się też wzruszające fotografie karmionych butelką nowo narodzonych cieląt oraz badanych przez troskliwych weterynarzy krów. Według serwowanych jednocześnie informacji, mleczarze „dbają o wodę, troszczą się o powietrze, ziemię i środowisko naturalne”, a także, rzecz jasna, wspierają lokalną gospodarkę. Ktokolwiek zmontował ten film reklamowy, nie był na tyle bezczelny, by pokazać krowy na pastwisku.
Naturalnie w centrum informacyjnym dla zwiedzających raczej nie dotykano tematu ogromnych problemów ekologicznych i zdrowotnych wywoływanych przez megafermy mleczarskie. Było tam kilka tablic informacyjnych ze schematami ilustrującymi systemy zagospodarowania odpadów. Wynikało z nich, że jest to proces nieszkodliwy i czysty.
Co za rażące przeinaczenie. Co piąte dziecko w Central Valley ma zdiagnozowaną astmę – oto konsekwencja zanieczyszczenia powietrza przynajmniej częściowo związanego z działalnością megaferm mleczarskich. Średnia krajowa zachorowalność dzieci na astmę jest tutaj przekraczana niemal trzykrotnie. Szacuje się, że prawie 1/3 liczącej 4 miliony populacji Central Valley stoi w obliczu wysokiego zagrożenia środowiskowego, zarówno z powodu zatrutego powietrza, jak i zanieczyszczenia wody.
Biorąc pod uwagę ilość produkowanego gnoju, nie ma się czemu dziwić. Zwierzę wytwarza 50-krotnie więcej odchodów niż człowiek, a to oznacza, że w przypadku mieszczącej około 10 tysięcy krów mlecznej megafermy jest ich tyle, ile w sporym mieście w Zjednoczonym Królestwie, na przykład Bristolu. Według CMAB, w listopadzie 2011 roku w Kalifornii istniało 1620 ferm mleczarskich, mieszczących w sumie 1,75 miliona krów. Łącznie produkują zatem więcej odchodów niż cała ludzka populacja Wielkiej Brytanii i Irlandii.
Znalezienie miejsca składowania tych wszystkich krowich placków może przyprawić o potężny ból głowy. W większości są odprowadzane do wielkich zbiorników znajdujących się na fermach. Wydzielają trujące gazy i przenikają do ziemi. Nawet jeśli te zbiorniki są wyłożone gliną, pozostają nieszczelne. Władze USA zdają się akceptować te nieuniknione znaczące wycieki. Chciałem porozmawiać z ludźmi mieszkającymi w pobliżu tych ferm o zanieczyszczeniu i problemach zdrowotnych. Spotkaliśmy się z Tomem Frantzem, emerytowanym nauczycielem matematyki, który mieszka w hrabstwie Kern przez całe życie. Żyje w przytulnym domu obitym deską szalunkową, w otoczeniu sadów migdałowych, razem z dwoma ruchliwymi psami i kilkoma hałaśliwymi gąskami. Wśród tych sterylnych akrów komercyjnie uprawianych drzew, jego ogród jest maleńką oazą, pełną kwiatów o jaskrawych barwach i bujnych zielonych krzewów rosnących pod strzelistymi palmami.
Tom mówi, że umrze właśnie w hrabstwie Kern – być może o 10 lat za wcześnie, jeśli wierzyć wynikom ostatnich badań naukowych nad zanieczyszczeniem Central Valley.
– Wiem, że prawdopodobnie pożyję o 10 czy nawet 15 lat krócej, niż gdybym się wyprowadził, ale ja stąd pochodzę. Nigdzie się stąd nie ruszę – oświadczył rzeczowym tonem.
Niedawno Frantz zauważył, że nabawił się dziwnego wysięku z nosa. Nie ma wątpliwości co do jego przyczyny.
– Mieszkanie w pobliżu megaferm mleczarskich jest niebezpieczne. Dla zdrowia to potencjalna katastrofa. Przewiduję, że pojawi się jakiś nowy szczep E. coli, coś w rodzaju zarazy z Central Valley. To najgorszy z możliwych scenariuszy. Wydaje się to czymś odległym, ale obawiam się, że jest bardzo blisko. Nikt się tym nie przejmie, dopóki nie będzie za późno.
Ze swoimi rozczochranymi szorstkimi włosami i upodobaniem do muzyki reggae, Frantz przypomina starzejącego się hippisa, ale temat mleczarskich megaferm i środowiska naturalnego tak bardzo go ekscytował, że recytował skomplikowane fakty i liczby dotyczące lotnych i azotowych związków organicznych z przekonaniem kogoś, kto całymi latami studiował dane. W ciągu minionej dekady stał się solą w oku mleczarzy w hrabstwie Kern, nieustannie obserwując ich poczynania i domagając się wyjaśnień, kiedy odkrywał dowody świadczące o tym, że lekceważą przepisy dotyczące środowiska naturalnego. Tam, gdzie agencje rządowe są zbyt zajęte lub niefrasobliwe, by podjąć działanie, on zaczyna zbierać oficjalne skargi, a w razie potrzeby wnosi sprawę do sądu. Szybko pojął, że dopóki nie zaangażuje się prawników, nikt nie będzie słuchał. To Ameryka, trzeba kogoś pozwać.
Obecnie w obrębie 13 kilometrów od domu Frantza istnieje 10 ferm mleczarskich. Pierwsza powstała w 1994, a reszta przed końcem 2002 roku. Oficjalnie mieszczą łącznie 70 tysięcy krów. Jednak ich prawdziwa liczba jest prawdopodobnie znacznie wyższa: fermy muszą przedstawić jedynie liczbę krów dojonych w danym czasie, a to oznacza, że nie muszą liczyć zwierząt, które znajdują się w okresie spoczynku, podczas tzw. zasuszenia (bez laktacji). Według Frantza, tym, co ludzie zauważyli w pierwszej kolejności, kiedy pojawiły się megafermy mleczarskie, był napływ much. Najbardziej ucierpiała pewna szkoła, położona nieco ponad kilometr od pierwszej fermy. Kiedyś nauczyciele otwierali latem drzwi i okna, ponieważ w szkole nie było klimatyzacji. Dzisiaj jest to wykluczone.
– W klasach roiło się od czarnych much. Przez ich brzęczenie dzieciom trudno było się uczyć. W pierwszym roku używali rolek taśmy klejącej, żeby je łapać. Później założyli siatki we wszystkich oknach i uszczelnili drzwi.
Tym, co niepokoi Frantza najbardziej, jest zanieczyszczenie powietrza. Przez większość roku smog jest tak gęsty i ciężki, że z dna doliny nie widać gór Sierra Nevada, które mają wysokość 3 tysięcy metrów. Mało kto tutaj mieszka, ale pod względem jakości powietrza to miejsce przypomina Pekin. Oczywiście ma w tym swój udział wiele fabryk, od spalin jeżdżących autostradą tam i z powrotem ciężarówek, które przewożą płody rolne oraz inne produkty, aż po emisje z przetwórni pasz. Oto sprawcy jawnego zanieczyszczania środowiska. Wpływ megaferm mleczarskich jest mniej widoczny, lecz ze względu na trujące gazy z nawozu i kiszonki równie podstępny.
Frantz i inni zaniepokojeni miejscowi organizują comiesięczne zebrania, podczas których dyskutują, co należy zrobić. Współpracują z przychylnymi prawnikami, którzy podejmują się prowadzenia spraw pro bono. Wygrana może oznaczać nałożenie wielomilionowych grzywien na firmy odpowiedzialne za naruszenie przepisów dotyczących środowiska naturalnego. Bojownicy nic na tym nie zarabiają: pieniądze wypłacane są organizacjom ekologicznym.
Dla wielu małych społeczności mieszkających w Central Valley najpilniejszą kwestią nie jest jakość powietrza, lecz jakość wody. Badania wykazały też bezpośrednią korelację między intensywną hodowlą bydła mlecznego a skażeniem wody w studniach, zwłaszcza bakterią E. coli oraz azotanami22. W trakcie naszej wycieczki zauważyliśmy pewną studnię znajdującą się w odległości kilku metrów od granicy megafermy. Zaopatrywano z niej lokalne społeczności w wodę do użytku domowego. Nic dziwnego, że tzw. nakazy gotowania – ogłoszenia lokalnych władz zakazujące mieszkańcom picia wody z kranu bez jej wcześniejszego przegotowania – są tutaj na porządku dziennym.
Maria Herrera, matka czwórki dzieci, prowadzi Centrum ds. Wody dla Społeczności Lokalnej w mieście Visalia, w sercu San Joaquin Valley. Ta organizacja działa na rzecz powszechnego dostępu do bezpiecznej wody pitnej. Wydawałoby się, że w kraju takim jak Ameryka to sprawa oczywista. A jednak w niektórych częściach Central Valley woda pitna stała się luksusem. W niewielkich społecznościach latynoskich, które powstały, aby dostarczyć siły roboczej na potrzeby ferm, tylko nieliczni mają odwagę pić wodę z kranu. Herrera powiedziała nam:
– Wody gruntowe są tutaj bardzo zanieczyszczone, głównie przez azotany, choć istnieją też obawy co do arszeniku, którego obecność może być związana z niektórymi nawozami i który jest czasami stosowany jako dodatek do pasz dla bydła. Na organizowanych przez nas spotkaniach zawsze są tłumy mieszkańców. Mleczarze i ich lobbyści przychodzą, aby zaprzeczać, że mają z tym cokolwiek wspólnego, ale dowody świadczą, że jest inaczej.
System udzielania zezwoleń rolnikom wprowadzono, by utrzymywać zanieczyszczenie wody na bezpiecznym poziomie. W praktyce okazało się jednak, że kiedy każdy ze znajdujących się przy megafermach zbiorników ma wielkość basenu olimpijskiego, zapobieganie wyciekom gnojówki jest niemożliwe.
– Te zbiorniki nie są odpowiednio wyłożone i stąd te wycieki – powiedziała nam Herrera. – To obłęd: ludzkie odchody nie mogą zanieczyszczać zasobów wody, ale pozwala się, aby przedostawały się do nich nieczystości od krów. Bez sensu.
Kiedy poziom azotanów jest zbyt wysoki, mieszkańcy otrzymują listy od firm wodociągowych, ostrzegające przed piciem wody z kranu. Herrera zabrała nas na spotkanie z rodzinami, które mieszkają na małym kempingu karawaningowym otoczonym polami drzew cytrusowych, kilka kilometrów za Visalią. Zatrzymaliśmy się pośród prostych drewnianych bungalowów, z których część była tak prymitywna, że toalety znajdowały się na zewnątrz. Pomimo panującej tam oczywistej biedy było to gościnne miejsce. Przyczepy kempingowe i wiaty samochodowe pomalowano ładnymi pastelami, wokoło dreptały dzieci i kocięta, a wszyscy się znali.
Przedstawiono mnie Luisowi Medellinowi, przystojnemu 25-latkowi, który pracuje na megafermie mleczarskiej, ale nie podoba mu się to, co te fermy robią z zasobami wody w jego społeczności.
– Prawdę mówiąc, tutaj woda nie pachnie zbyt dobrze. Jest mętna i cuchnie chlorem. Nie można jej ufać. Od czasu do czasu piję ją prosto z kranu, choć wiem, że jest skażona, ale najczęściej kupuję wodę butelkowaną. Myślę, że w niektórych krajach Trzeciego Świata mają bezpieczniejszą wodę niż my tutaj.
Co tydzień Medellin wyrusza z dwoma olbrzymimi plastikowymi butlami, które rodzina trzyma w kuchni, aby napełnić je przefiltrowaną wodą. Jej koszt wynosi około 4 dolarów, ale to niebagatelna suma dla rodziny, której warunki życiowe (przeludniona przyczepa z kiepską wentylacją, oświetlana kilkoma gołymi żarówkami zwisającymi z gołymi przewodami) przyprawiłyby o wstrząs większość nadzianych Amerykanów.
Według Centrum ds. Wody dla Społeczności Lokalnej, w obrębie kilku kilometrów od domu Medellina istnieje przynajmniej 6 osiedli, w których jakość wody stanowi poważny problem. Ten młody człowiek walczy o czystą wodę od czasów szkoły średniej. Ma świadomość ironii faktu, że zarabia na życie pracą w przedsiębiorstwie, które jest odpowiedzialne za zanieczyszczanie zasobów wody:
– Nie podoba mi się, że muszę tam pracować. Ta ferma ma dwa wielkie zbiorniki pełne gówna (inaczej nie da się tego ująć) i ciągle myślę, jak psuje to naszą wodę.
Wytrzymuje to, bo na szczęście ma dobrego szefa, który troszczy się o swoich pracowników i wydaje się dbać o krowy. Jego ojciec pracuje na tej samej fermie od 14 lat. Tak się tutaj żyje, ale nie oznacza to, że ludzie nie chcą czegoś więcej ani że nie obchodzą ich szkody wyrządzane przez te przedsiębiorstwa.
Opowiedziano nam o coraz liczniejszych dowodach naukowych mówiących o zagrożeniach dla zdrowia związanych z życiem w pobliżu mleczarskich megaferm. Ostatnie badania wskazują, że średnia długość życia ludzi mieszkających blisko ferm przemysłowych jest krótsza aż o 10 lat. Kevin Hamilton, zarejestrowany terapeuta oddechowy w Clinica Sierra Vista we Fresno, z którym rozmawialiśmy, mówił bez ogródek. Jego doświadczenie na polu medycyny pierwszego kontaktu sprawiło, że został zagorzałym aktywistą, walczącym z megafermami mleczarskimi.
– Mówimy o chorobach serca, wadach okołoporodowych i opóźnionym rozwoju płuc u dzieci, które spędzały dużo czasu na dworze, uprawiając sport. Mówimy o wysokim ciśnieniu krwi i zwiększonym ryzyku udaru. Mamy drugi w kolejności najwyższy poziom dziecięcej astmy w całych Stanach Zjednoczonych. Jeszcze 15 lat temu nie można było tego stwierdzić z pełnym przekonaniem. Obecnie dowody są przytłaczające. To przerażające.
Grupami najbardziej narażonymi są dzieci i kobiety w ciąży, które mogą ponosić długotrwałe skutki zdrowotne nawet w rezultacie krótkiej styczności z zanieczyszczeniami związanymi z fermami mleczarskimi. Podobnie warunki te działają na ludzi po 65. roku życia. Te grupy wysokiego ryzyka stanowią znaczący procent populacji Central Valley. Szkodliwy wpływ odczuwają też pracujący na fermach robotnicy, którzy każdego dnia mają styczność z trującymi gazami.
– Są atakowani dosłownie co chwilę – mówił Hamilton. – Mieszkają w domach o niskim standardzie, w których drzwi i okna nie są uszczelnione, a na fermach bardzo ciężko pracują. Im ciężej oddychają, tym więcej tego świństwa wchłaniają. Ci robotnicy są biedni i bezsilni. Wielu z nich przebywa tu nielegalnie. Mówi się, że jeśli zaczną robić zamieszanie, zostaną deportowani. To się zdarza.
Hamilton powiedział nam, że jedna z jego koleżanek lekarzy wyprowadziła się niedawno z tej okolicy, ponieważ jej syn poważnie zachorował na astmę.
– Wyjechała do Kolorado. Pół roku temu dostałem od niej pocztówkę, w której napisała, że odkąd wyjechali z tego miejsca, jej syn nie potrzebuje żadnych lekarstw.
Hamilton uważa, że megafermy mleczarskie to odrażający symbol groteskowo nienaturalnego rolniczego systemu produkcji żywności.
– Aby wydusić z gleby wielokrotne plony, potrzeba bardzo dużo środków chemicznych. Jeśli spojrzeć na oficjalne dane wskazujące ilość pestycydów stosowanych na kilometr kwadratowy, te liczby okażą się ogłuszające. Nie sądzę, aby ludzie o tym wiedzieli. W organizmie człowieka pestycydy te są w stanie przeniknąć aż na poziom genomu – a to oznacza, że mogą wpływać na sam budulec ludzkiego ciała.
Moja rodzina pochodzi z Kansas, gdzie zbieraliśmy jeden plon rocznie i byliśmy za to naprawdę wdzięczni. Niektórzy ludzie powiedzą, że dzięki systemowi CAFO (Concentrated Animal Feeding Operations – Skoncentrowane Operacje Tuczenia Zwierząt) możemy wyżywić świat. Odparłbym, że świat całkiem nieźle radził sobie w wyżywieniem na długo, zanim rozpoczęto tego typu działania. Wyprowadziliśmy rolnictwo z pól, gdzie jego miejsce, i przenieśliśmy je tam, gdzie musimy działać wbrew naturze. Jeśli w ogóle potrzebne nam są megafermy, to dlaczego są lokowane w miejscu takim jak Central Valley, ta duszna misa? Ten proces dokonał się w nienaturalnym tempie. Straciliśmy nad tym kontrolę.
To, co usłyszałem w gabinecie Hamiltona, wycieńczyło mnie i zmusiło do zastanowienia się, kto w tym systemie jest wygranym. Łatwo byłoby obwinić rolników, ale przecież nie jest tak, że każdy z nich zarabia kokosy. Większość staje się obiektem ataków aktywistów ekologicznych i urzędników na skalę, jakiej nigdy się nie spodziewali i na jaką się nie pisali, kiedy porzucali swoje małe fermy na peryferiach Los Angeles.
Megahodowle bydła mlecznego to bardzo ryzykowne przedsięwzięcie, narażone na globalne podwyżki i wahania cen. Dane wskazują, że dużo trudniej im przetrwać recesję niż hodowlom mniejszym, opartym na wypasie. W latach 2011-2012 ceny pasz uległy niemal podwojeniu, przywodząc niektóre hodowle na skraj załamania finansowego. Według jednego z raportów, stworzonego z inicjatywy samego przemysłu rolnego, w Zjednoczonym Królestwie megafermy mleczarskie stałyby się konkurencyjne jedynie w hipotetycznej sytuacji, w której cena mleka pozostaje stała przez 10 lat. Ponieważ to niemożliwe, w raporcie stwierdzono, że prawdopodobieństwo przyniesienia zysków jest większe w przypadku hodowli opartych na wypasie. Wygląda na to, że ten system nikomu nie przynosi zawrotnych korzyści.
Dopiero ostatniego dnia naszej wyprawy w pełni zdałem sobie sprawę z tego, jak niewdzięcznym przedsięwzięciem mogą być megafermy. Byliśmy w Turlock w hrabstwie Stanislaus, gdzie odwiedziliśmy giełdę zwierząt hodowlanych. Chciałem się przekonać, jak krowy z mleczarskich megaferm wyglądają pod koniec swego życia. Dość dokładnie wiedziałem, czego mogę się spodziewać: smutnych, wychudzonych i znużonych czarno-białych zwierząt o obwisłych, wysuszonych wymionach, wyglądających na 5 razy starsze, niż są w rzeczywistości.
Turlock, nazywane „Sercem Doliny”, było przygnębiającym miejscem: zwykłym ciągiem urozmaiconym stacjami benzynowymi walących się domów i sklepów, lokalików z kiepskim jedzeniem oraz dziwacznym salonem tatuażu i gabinetem wróżenia z ręki. Okolicę szpeciły betonowo-stalowe urządzenia służące do intensywnej produkcji rolnej. Zlokalizowanie giełdy było nieco za trudne dla naszej nawigacji satelitarnej i dwukrotnie musiałem się zatrzymywać, aby zapytać o drogę. Spotkaliśmy niewiele przyjaznych twarzy, a ludzie z trudem rozumieli mój akcent. Zastanawiałem się, jak miejscowi zareagują na naszą obecność i czy będziemy świadkami jawnego okrucieństwa. Doświadczenie nauczyło mnie, że najprawdopodobniej wzbudzimy podejrzliwość. Przedstawiciele branży hodowli przemysłowej dobrze znają Towarzystwo Humanitarne Stanów Zjednoczonych, największą i najskuteczniejszą amerykańską organizację działającą na rzecz ochrony zwierząt, a większość jest przygotowana na jego niechciane wizyty. Ostatecznie wszystko było w porządku. Chociaż właściciel Chuck Cozzi zachował nieufność, był dostatecznie zaintrygowany nieoczekiwanymi gośćmi z Anglii, aby nas wpuścić. Nie tylko zgodził się nas oprowadzić, ale nawet pozwolił filmować, co w tego rodzaju obiekcie zdarza się niezwykle rzadko.
Dom aukcyjny sprawiał wrażenie małomiasteczkowego klubu futbolowego z zaniedbanym biurem i garkuchnią sprzedającą śniadaniową specjalność dnia, czyli 2 przyrządzone w dowolny sposób jajka, 2 paski bekonu, 2 kiełbaski i 2 naleśniki, całość w cenie 3,99 dolara. W sali aukcyjnej, trochę przypominającej niewielki teatr, stały surowe drewniane ławy dla klientów, mały ring dla zwierząt i budka na podwyższeniu z tyłu, w której siedział licytator.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
PRZYPISYSŁOWO WSTĘPNE
1 R. Harrison, Animal Machines [Zwierzęce maszyny], Vincent Stuart, Londyn, 1964.
2 M. Bittman, „Don’t End Agricultural Subsidies, Fix Them” [Nie rezygnujcie z dotacji rolnych, naprawcie je], „New York Times”, 1 marca 2011, opinionator.blogs.nytimes.com/2011/03/01/dont-end-agricultural-subsidies-fix-them/.
WPROWADZENIE
3 G. Dvorsky, „China’s worst self-inflicted environmental disaster” [Największa chińska katastrofa ekologiczna wywołana przez samych Chińczyków], 2012, io9.com/5927112/chinas-worst-self+inflicted-disaster-the-campaign-to-wipe-out-the-common-sparrow (stan z dnia: 8 maja 2013).
4 Ibid.
5 Jonathan Leake, „Farmers to be paid to feed starving birds” [Rolnicy otrzymają dopłaty za dokarmianie głodujących ptaków], „Sunday Times”, 13 maja 2012,
http://www.thesundaytimes.co.uk/sto/new ... 037693.ece (stan z dnia: 8 maja 2013).
6 Defra, Agriculture in the UK 2010 [Rolnictwo w Zjednoczonym Królestwie w 2010 roku].
7 Ibid.
8 Rządowe Biuro ds. Nauki, Foresight Project on Global Food and Farming Futures. Synthesis Report C1: Trends in food demand and production, styczeń 2011 [Długofalowy projekt dotyczący przyszłości żywności i rolnictwa w skali globalnej. Raport podsumowujący C1: trendy związane z popytem i produkcją żywności]; S. Msangi i M. W. Rosegrant, World agriculture in a dynamically-changing environment: IFPRI’s long-term outlook for food and agriculture under additional demand and constraints [Światowe rolnictwo w dynamicznie zmieniającym się środowisku: długoterminowe perspektywy gospodarki żywnościowej i rolnej w sytuacji dodatkowego popytu i ograniczeń wg analizy IFPRI], referat napisany na potrzeby Konferencji Ekspertów pod hasłem „Jak wykarmić świat w 2050 roku”, Rzym, FAO, 2009,
http://www.fao.org/wsfs/forum2050/wsfs- ... apers/en/; H. Steinfeld i in., Livestock’s Long Shadow, environmental issues and options [Długi cień żywego inwentarza, ekologiczne problemy i opcje], FAO, Rzym, 2006, Wprowadzenie, s. 12.
9 FAO, State of the World Fisheries and Aquaculture 2010 [Stan światowego rybołówstwa i akwakultury 2010], Organizacja Narodów Zjednoczonych do Spraw Wyżywienia i Rolnictwa, Rzym.
10 Obliczone w oparciu o internetowe dane FAOSTAT dotyczące globalnych zbiorów ziarna (2009) oraz wartości odżywczej zbóż, przy spożyciu 2500 kcal na osobę dziennie.
11 Komunikat prasowy WHO, „World Health Day 2011, Urgent action necessary to safeguard drug treatments” [Światowy Dzień Zdrowia 2011, Pilne działanie niezbędne w celu ochrony kuracji lekowych], 6 kwietnia 2011,
http://www.who.int/mediacentre/news/rel ... index.html.
12 Irlandzki Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności, komunikat prasowy, „FSAI Survey Finds Horse DNA in Some Beef Burger Products” [FSAI odkrywa końskie DNA w niektórych burgerach wołowych], 15 stycznia 2013,
http://www.fsai.ie/news_centre/press_re ... 12013.html (stan z dnia: 20 czerwca 2013);
http://www.guardian.co.uk/world/2013/fe ... d-timeline.
13 Komunikat prasowy Komisji Europejskiej, „Commission publishes European test results on horse DNA and Phenylbutazone: no food safety issues but tougher penalties to apply in the future to fraudulent labelling” [Komisja publikuje wyniki europejskiego badania końskiego DNA i fenylobutazonu: brak zagrożeń dla zdrowia, ale w przyszłości będą stosowane ostrzejsze kary za etykietowanie niezgodne z prawdą], 16 kwietnia 2013,
http://europa.eu/rapid/press-release_IP-13-331_en.htm (stan z dnia: 20 czerwca 2013).
14 BBC, „Horsemeat in Tesco burgers prompts apology in UK papers” [Tesco przeprasza w brytyjskiej prasie za koninę w burgerach], 17 stycznia 2013,
http://www.bbc.co.uk/news/uk-21054688 (stan z dnia: 20 czerwca 2013).
15 Simon Neville, „Frozen beefburger sales down 43% since start of horsemeat scandal” [Sprzedaż mrożonych burgerów wołowych spada o 43% od początku skandalu z koniną], 26 lutego 2013,
http://www.guardian.co.uk/uk/2013/feb/2 ... -horsemeat (stan z dnia: 20 czerwca 2013).
16 BBC, „Horsemeat in Tesco burgers prompts apology in UK papers” [Tesco przeprasza w brytyjskiej prasie za koninę w burgerach], 17 stycznia 2013,
http://www.bbc.co.uk/news/uk-21054688 (stan z dnia: 20 czerwca 2013).
I PRZYKRE NIESPODZIANKI
17 Daily Telegraph, 14 czerwca 2012, „Where do milk, eggs and bacon come from? One in three youths don’t know” [Skąd pochodzi mleko, jajka i bekon? Co trzeci młody człowiek nie wie],
http://www.telegraph.co.uk/foodanddrink ... -know.html (stan z dnia: 13 września 2013).
ROZDZIAŁ I. KALIFORNIJSKIE ŚLICZNOTKI: WIZJA PRZYSZŁOŚCI?
18
http://www.esri.com/mapmuseum/mapbook_g ... ture1.html (stan z dnia: 13 lipca 2012)