Atomowy guzik weganizmu
Napisane: 2 lut 2009, o 12:00
Weganie, jak pewnie wielu przedstawiciele innych marginalnych grup, mają tendencję do lgnięcia ku sobie, szukania sobie podobnych, tworzenia "środowiska", choćby wirtualnego. Ma to swoje oczywiste dobre strony, jak łagodzenie poczucia wyobcowania, możliwość przyjaznej dyskusji, wzajemnej nauki. Wielu wegan uczy się i pracuje w otoczeniu ludzi, którzy mają całkiem inne przekonania, lub ich nie mają, ale w praktyce robią rzeczy lub wypowiadają uwagi, które nam wydają się obrzydliwe, szkodliwe i smutne. Jest to denerwujące i czasem bolesne, ale pozwala trzymać kontakt z rzeczywistością. Czasem łapię się na tym, że przez ostatnie lata nagromadziłem tylu znajomych wegan i tylu przychylnych, że dużą część czasu spędzam w środowisku o zupełnie nienormalnym profilu (anormalnych względem społecznej normy). W moim życiu proporcje wegan i nie-wegan wśród znajomych i współpracowników są kompletnie zakłócone względem tego, co można spotkać w "świecie zewnętrznym". O właśnie, celowo użyłem tego określenia, bo właśnie oskarżam się o rys zasklepienia w świecie, który przesiąknięty jest mechanizmem samopotwierdzenia. Tylko ja tak mam? Może prowokacyjnie zmienię liczbę na mnogą. Przytakujemy sobie, wyławiamy teksty i fakty, które potwierdzają nasze zdanie, a jest ich sporo, bo w ogóle wyartykułowanych poglądów, jakichkolwiek, jest coraz więcej. W ten sposób, tworząc swoją bezpieczną wegańską gawrę, można zdobyć trwałe (i niebezpieczne) wrażenie, że jesteśmy mocarni, jest nas rzesza, jesteśmy rozumiani i wszystko zmierza w dobrym kierunku. Może warto powiedzieć: nic z tych rzeczy. Jest nas żałośnie mało, nie jesteśmy zorganizowani, futuryści nie kreślą wizji wegańskiego świata, nasza idea nie jest w klarowny sposób wyartykułowana w języku nie dość że polskim, to jeszcze zrozumiałym dla opinii publicznej, nie mamy efektywnych i niezawodnych narzędzi propagandowych i nie mamy całkowicie po swojej stronie autorytetu nauki, nie tylko medycyny, ale i filozofii, nie mówiąc o "autorytetach" w rodzaju zwracających na siebie uwagę celebrytów, choćby znanych z tego, że są znani. W Polsce 2009 jesteśmy niemal na początku drogi. W 65 lat po tym, jak Donald Watson wystukał na maszynie i zszył zszywaczem 12 kartek pierwszego numeru "Vegan News".
Oczywiście, z tą gawrą trochę przesadzam. Wciąż, pomimo mojego specjalnego położenia w wegańskiej gawrze, mam dramatycznie wiele okazji, aby przekonać się, że nasza oferta - jakkolwiek szlachetna i słuszna - nie jest postrzegana jako rozsądna, ba!, w ogóle nie jest postrzegana jak oferta. Spróbujcie zatrzymać się kiedyś na ulicy, albo usiąść gdzieś przy kawie i spojrzeć na przechodzących ludzi. Czy oni są gotowi, nie tyle na weganizm, co chwilę rozmowy o nim? A ci w promieniu dwóch metrów, którzy razem z wami tworzą tłok w autobusie? Nie, nie są. Gdybyśmy mieli taki specjalny atomowy guzik weganizmu i nieopacznie go użyli, kompletnie weganizując świat, zabilibyśmy ich lub przynajmniej wpędzili w depresję i niedożywienie. Obawiam się, że decyzja o użyciu tego guzika byłaby niewegańska.
Jesteśmy w momencie, kiedy mozolnie przygotowujemy grunt pod coś, co jest zaledwie hipotetycznym światem dalekiej przyszłości, w dodatku nie najprawdopodobniejszą jego wersją. Dopiero zbieramy krzesełka dla słuchaczy w wymarzonej wielkiej auli, która jest jeszcze w planach, uczymy się wysławiać w mowie do ludzi, o których zainteresowanie musimy naprawdę sporo mocniej powalczyć, i to nie tyle po to, żeby ich przekonać, a żeby w ogóle zechcieli nas wysłuchać bez tupania i gwizdania. Jedynym narzędziem, jakie mamy, są powolne i kapryśnie młyny ewolucji ludzkiej świadomości, mozolny proces odzwyczajania od dotychczasowych przyzwyczajeń, które są wystarczająco bezpieczne, smaczne i powszechne, żeby trwać.
Oczywiście, z tą gawrą trochę przesadzam. Wciąż, pomimo mojego specjalnego położenia w wegańskiej gawrze, mam dramatycznie wiele okazji, aby przekonać się, że nasza oferta - jakkolwiek szlachetna i słuszna - nie jest postrzegana jako rozsądna, ba!, w ogóle nie jest postrzegana jak oferta. Spróbujcie zatrzymać się kiedyś na ulicy, albo usiąść gdzieś przy kawie i spojrzeć na przechodzących ludzi. Czy oni są gotowi, nie tyle na weganizm, co chwilę rozmowy o nim? A ci w promieniu dwóch metrów, którzy razem z wami tworzą tłok w autobusie? Nie, nie są. Gdybyśmy mieli taki specjalny atomowy guzik weganizmu i nieopacznie go użyli, kompletnie weganizując świat, zabilibyśmy ich lub przynajmniej wpędzili w depresję i niedożywienie. Obawiam się, że decyzja o użyciu tego guzika byłaby niewegańska.
Jesteśmy w momencie, kiedy mozolnie przygotowujemy grunt pod coś, co jest zaledwie hipotetycznym światem dalekiej przyszłości, w dodatku nie najprawdopodobniejszą jego wersją. Dopiero zbieramy krzesełka dla słuchaczy w wymarzonej wielkiej auli, która jest jeszcze w planach, uczymy się wysławiać w mowie do ludzi, o których zainteresowanie musimy naprawdę sporo mocniej powalczyć, i to nie tyle po to, żeby ich przekonać, a żeby w ogóle zechcieli nas wysłuchać bez tupania i gwizdania. Jedynym narzędziem, jakie mamy, są powolne i kapryśnie młyny ewolucji ludzkiej świadomości, mozolny proces odzwyczajania od dotychczasowych przyzwyczajeń, które są wystarczająco bezpieczne, smaczne i powszechne, żeby trwać.