Święty Tomasz w ślad za Arystotelesem wmówił nam, że zwierzęta nie mają duszy. To dlatego Kościół dziś nie upomina się o los naszych braci mniejszych.
Polscy biskupi na każdym kroku przypominają, że w istotnych kwestiach społecznych mają prawo zabierać głos. W demokratycznym porządku nikt im tego prawa nie zamierza odbierać. Gdy tylko nadarzy się możliwość, jak przy okazji debaty o in vitro, po raz setny przypominają nauczanie Kościoła na ten temat. Pod pręgierzem przy rozmaitych okazjach hierarchowie stawiają też relatywizm, nihilizm i wszystkie -izmy. Jednak o złym traktowaniu zwierząt przez ludzi milczą jak zaklęci.
Czyżby ludzkie bestialstwo wobec zwierząt nie było w oczach Kościoła ważnym problemem społecznym? Czyż w katolickim kraju tortury, jakim każdego dnia przy aprobacie społecznej poddawane są zwierzęta, nie uderzają w Kościół uchodzący za wychowawcę tego narodu? Czy w czasie kazań księża muszą grzmieć, że na „Zachodzie zwierzęta mają większe prawa niż ludzie” (słyszałem to na własne uszy), dając wiernym do zrozumienia, że w katolickiej Polsce do takiej skandalicznej sytuacji nie wolno dopuścić?
Co jednak ma ze sobą wspólnego ludzkie okrucieństwo wobec zwierząt i chrześcijaństwo? Na pierwszy rzut oka – nic. Jednak przy dokładnym przyjrzeniu się widać jak na dłoni, że ważne teksty biblijne, opacznie interpretowane, wpłynęły na nasz sposób postrzegania i traktowania zwierząt. Mówię „nas”, wierzących i niewierzących, gdyż czy nam się to podoba, czy nie, Europa przesiąknięta jest chrześcijańskim duchem. A w przypadku stosunku do zwierząt czerpie z niego pełnymi garściami. Nawet małe dziecko zna owe teksty na pamięć i jest gotowe je recytować obudzone w środku nocy.
Kluczowe w tym kontekście teksty odnajdujemy w Księdze Rodzaju. Pierwszy: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną” (1,28). To wersja oryginalna. Tyle że w świadomości ludzi dominuje wersja zwulgaryzowana, za którą niemałą odpowiedzialność ponosi szkolna teologia, sprowadzająca ten passus do jakże miłego dla ucha człowieka nakazu: „Czyńcie sobie ziemię poddaną!”. A to znaczy tyle: Bóg dał człowiekowi, „koronie stworzenia”, ziemię we władanie.
Dał mu na własność, aby człowiek ją okiełznał, opanował, eksplorował. Celem nadrzędnym w takim ujęciu jest szczęście człowieka, który – by je osiągnąć – musi się trudzić, harować w pocie i znoju. A tym, co stawia opór, jest ziemia. Zadanie człowieka polega więc na tym, by ten opór ziemi złamać. I człowiek go łamie.
Sęk w tym, że specyfika biblijnego zalecenia nie ma nic wspólnego, jak notuje protestancki teolog Jürgen Moltmann, „z panowaniem nad światem”. I dodaje: „Biblijny nakaz jest przykazaniem dotyczącym pożywienia – zarówno ludzie, jak i zwierzęta mają żyć z owoców, które rodzi ziemia na drzewach i roślinach. Nie było mowy o zdobyciu władzy”.
Drugi tekst, który ma usprawiedliwiać brutalność człowieka wobec natury, wprost odnosi się do zwierząt. „A wreszcie rzekł Bóg: »Uczynię człowieka na nasz obraz, podobnego Nam. Niech panuje nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym, nad bydłem, nad ziemią i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi!«” (Rdz 1,26). Tu rzeczywiście, pierwszy i ostatni raz w Piśmie Świętym pada słowo „panowanie”. I to zdanie służy w szkolnej teologii za niezbity dowód na to, że człowiek, który z kolei jest imago Dei (obrazem Boga), stoi najwyżej w hierarchii bytów.
Nowa teologia, nielękająca się koloru zielonego, zupełnie inaczej interpretuje ten fragment. Pisze Moltmann: „»Panowanie« odnosi się do związku człowieka – opisanego tu jako obraz Boży – z Bogiem, Stwórcą podtrzymującym świat w istnieniu. Ponieważ ludzie i zwierzęta mają żyć z owoców ziemi, to władza człowieka nad zwierzętami może być tylko władzą pokoju, a nie żadną władzą nad życiem i śmiercią. Rola, jaka została w tym biblijnym przekazie przypisana ludziom, to zachowanie sprawiedliwego pokoju”.
Do ukształtowania się naszego współczesnego stosunku do zwierząt przyczynił się też Arystoteles, który orzekł: tym, co różni ludzi od zwierząt, jest rozum i nieśmiertelna dusza. Jak wiemy, filozofia Arystotelesa została potem „ochrzczona” przez św. Tomasza z Akwinu, bodaj najważniejszego nauczyciela Kościoła. Jakie są tego konsekwencje?
James Serpell, zoolog i etyk, cytowany przez krakowskiego antropologa Dariusza Czaję w znakomitej książce „Lekcje ciemności”, pisze: „Tomasz, tak jak Arystoteles, z którego prac obficie czerpał, wierzył, że jedynie rozumna część duszy przeżywa śmierć ciała. Skoro zwierzęta nie mają władzy rozumu, to wraz ze śmiercią ciała ich dusze także ulegają zniszczeniu. Ten pozornie prosty wniosek miał dalekosiężne konsekwencje. Odmawiając zwierzętom życia pozagrobowego, Tomasz z Akwinu ocalił chrześcijan przed zatrważającą skądinąd perspektywą napotkania w zaświatach mściwych duchów ich nieszczęsnych ofiar zwierzęcych. Umocnił tym samym przekonanie, że nie ma powodów, by niepokojem moralnym napawał ludzi sposób, w jaki obchodzą się ze zwierzętami”.
Siła autorytetu św. Tomasza sprawiła, że nikt nie śmiał kwestionować jego rozstrzygnięć, choć przecież w Kościele znaleźli się też i tacy jak św. Franciszek z Asyżu, który z pewnością wierzył, iż zwierzęta mają i duszę, i uczucia. Oto jedna z przypowieści, ukazująca istotę jego postawy wobec zwierząt. Idąc raz z braćmi, spotkał wieśniaka, który tak mocno bił opornego osła, że w końcu zwierzę kopnęło go i ugryzło w rękę. Być może jeszcze dotkliwiej poturbowałoby swego właściciela, gdyby Franciszek nie zawołał: „Powstrzymaj się, bracie ośle!”. Osłupiały poganiacz ujrzał, jak zakonnik klęka przed uspokojonym zwierzęciem i przemawia do niego. Następnie Franciszek wytłumaczył wieśniakowi, że o wiele więcej można osiągnąć miłością niż kijem, a towarzyszący mu bracia zdjęli ciężki ładunek z grzbietu osła i sami ponieśli na wzniesienie, na które objuczone ponad miarę stworzenie nie potrafiło się wspiąć.
Tyle że miłość i szacunek św. Franciszka do każdego żywego stworzenia są w nauczaniu kościelnym zdecydowanie zmarginalizowane. Ba, ze swoim „maniakalnym” współczuciem dla każdego „osła” święty ten odgrywa w Kościele rolę sympatycznego i nieszkodliwego dziwaka.
Trudno się więc dziwić, że chrześcijanie pogardzają zwierzętami i traktują je jak przedmioty. W końcu wiara Jerozolimy i rozum Aten, czyli dwa filary naszej cywilizacji, połączyły siły, by znaleźć duchowe i racjonalne przesłanki i okrucieństwa wobec zwierząt nie nazywać grzechem. By ich zabijanie nie spędzało nam snu z powiek ani nie budziło wrzutów sumienia.
Czy wobec opisanej sytuacji Kościół jest bezradny? Nie. Tyle że po pierwsze, ze świecą szukać w Polsce teologów i księży, którzy nie pokładaliby się ze śmiechu, gdy mówię, że zajmuję się teologią zwierząt. I że potrzebujemy wypracowania nowej teologii stworzenia, która na poważnie zmierzyłaby się z tzw. kryzysem ekologicznym. Po drugie, Kościołowi można postawić zarzut grzechu zaniechania, kiedy milczy, widząc, jak ludzie traktują zwierzęta.
Czyż nie mamy prawa oczekiwać od biskupów listu na temat szacunku wobec każdego żyjącego stworzenia, zamiast kolejnego na temat udziału obywateli w wyborach? Czy duszpasterze sprzeniewierzyliby się ewangelii, gdyby w niedzielnych kazaniach więcej uwagi zwracali wiernym na szacunek, jaki należy się zwierzakom, a nie tylko „koronie stworzenia”, czyli człowiekowi?
Przecież i zwierzęta stworzył Bóg. Czyż nie?