Posty: 1374
Dołączył(a): 3 wrz 2008, o 13:10
Lokalizacja: Kraków
"Happy meat"
Można by pomyśleć, że lepsze traktowanie zwierząt i powyższe certyfikaty pochodzące od organizacji zajmujących się ochroną zwierząt to krok w dobrym kierunku. Jednak bliższe spojrzenie na tę kwestię prowadzi do zgoła odmiennych wniosków.
Po pierwsze, uchwalanie nowych przepisów trwa latami. Po drugie, na ich wprowadzenie w życie również trzeba czekać bardzo długo. Po trzecie, najczęściej nie obejmują one wszystkich zwierząt, tylko np. hodowle powyżej określonej ilości zwierząt. Po czwarte wreszcie, zmiany wprowadzane przez te przepisy są dużo mniejsze, niż to, co się o nich mówi w mediach. Po piąte, o zgrozo, prowadzą niektórych wegetarian do ponownego jedzenia mięsa.
Dla kogo te przepisy okazują się najlepsze? Dla hodowców, którzy dopasują się do nowych trendów, rozreklamują wszem i wobec jak dobrze traktują swoje zwierzęta (które następnie bez zmrużenia okiem oddadzą do rzeźni) i jak zdrowe jest z nich mięso, nabiał czy jaja i zarobią na tym więcej pieniędzy. Dla konsumentów, którzy chcą uspokoić, a może uśpić, swoje sumienia i mówić z dumą, że ich cielęcina (po co zawracać sobie głowę cielęciem) mogła sobie pospacerować (czytaj: niekoniecznie pospacerować, czasem po prostu móc zrobić parę kroków wte i wewte w zagrodzie), zanim trafiła do rzeźni. Wreszcie dla organizacji, które mogły zaliczyć owe „przełomowe” zmiany do swoich „oszałamiających’ sukcesów w walce o „prawa” zwierząt.
Czy te ‘”przełomowe” zmiany prowadzą do znacznej poprawy traktowania zwierząt? Śmiem wątpić, by była to znaczna poprawa. Zamiast mówić o poprawie, skłaniałabym się raczej do stwierdzenia, że takie zmiany mogą ewentualnie nieznacznie zmniejszyć dręczenie tych zwierząt. W większości przypadków bowiem, sposób traktowania tzw. zwierząt hodowlanych nie jest podporządkowany dobru zwierząt, lecz kwestii ekonomicznej. O dobro zwierząt dba się tylko dopóty, dopóki jest to w finansowym interesie hodowcy. Np. w interesie hodowcy jest, by kurczaki hodowane na mięso dożyły terminu, w którym zostaną zawiezione do rzeźni. Manipulacje hodowców doprowadziły do tego, by w jak najkrótszym czasie, jak najmniejszym kosztem wyhodować jak największe zwierzęta. To, że jest to olbrzymim obciążeniem dla kości i serca jest istotne tylko w tym sensie, by określony procent zwierząt dożył terminu zarżnięcia. Problemem nie jest, że zwierzęta cierpią. Problem z punktu widzenia hodowcy powstaje wtedy, gdy za duży procent zwierząt umrze przed dostarczeniem ich do rzeźni. Znakomita większość praktyk stosowanych legalnie wobec zwierząt hodowanych na mięso, mleko i jaja została by uznana za okrucieństwo ścigane prawnie, gdyby zostały zastosowane wobec psów czy kotów. Zmiany, propagowane jako „przełomowe” nie zmieniają tej dysproporcji i nie eliminują okrucieństwa. Ponadto, niezależnie jak traktowane, wszystkie zwierzęta, które weszły kiedykolwiek do sektora spożywczego hodowane na mięso, mleko, czy jaja, kończą w rzeźni.
Czy te ‘”przełomowe” zmiany prowadzą do zmiany statusu zwierząt, do bardziej podmiotowego traktowania? Chyba raczej do stworzenia, obok masowej produkcji kotletów, jaj i nabiału, - luksusowej półki dla wybrednego, zamożnego klienta, który dostanie lepszy i zdrowszy (bez antybiotyków, konserwantów itp.) produkt i zajadając się organiczną cielęciną, jajecznicą czy pijąc organiczne mleko, będzie miał nieco zdrowszy żołądek i całkiem uśpione sumienie. Czy da się podmiotowo traktować zwierzęta równocześnie korzystając z produktów ich eksploatacji? Czy da się traktować zwierzęta z szacunkiem zachwycając się walorami smakowymi ich ciał? Jaki związek istnieje między ochroną zwierząt, a zawożeniem ich do rzeźni?
Często odwiedzam portal gazety New York Times. Do jej wyszukiwarki wpisałam wczoraj „humanely raised”. Wyskoczył mi artykuł „Veal to Love, Without Guilt” (Delektuj się cielęciną, bez poczucia winy).
Cielęcina, o której mowa w artykule (przez znakomitą część artykułu używa się słowa „veal” – cielęcina, mimo tego, że w wielu momentach mowa o wciąż żyjącym zwierzęciu) to właśnie taki produkt z certyfikatem organizacji ochrony zwierząt. Tak, bez wątpienia to produkt, nie ciało zwierzęcia, nie zwierzę. To świetnie wyprodukowany artykuł spożywczy o wychwalanych walorach zdrowotnych (dla człowieka), smakowych i kolorze. To produkt, na który rośnie popyt, choć na pewno nie przekroczy pewnego pułapu procentowego, ze względu na cenę. Obecnie zajmuje 10% rynku. Farmerzy są zadowoleni, konsumenci też. Niektórzy konsumenci to byli wegetarianie, którzy stwierdzili, że nie ma nic złego w jedzeniu tego „produktu” skoro otrzymał certyfikat organizacji profesjonalnie broniącej zwierząt. Czy cielęta, w ostatnim tchnieniu swego krótkiego życia, wydają w rzeźni okrzyk radosnej wdzięczności dla twórców certyfikatu?
więcej o "happy meat" i weganizmie można przeczytać np. u Gary Francione "Happy" meat/animal products: A Step in the Right Direction or "An Easier Access Point Back" to Eating Animals". (Szczęśliwe mięso/produkty zwierzęce: Krok w dobrym kierunku, czy "Lepszy Punkt Zwrotny" do jedzenia zwierząt")