Wybiórcze oburzenie, czyli etyka a sztuka
1. II Festiwal Sztuki Młodych "Przeciąg" w Szczecinie, a na wystawie "na szczególną uwagę zasługuje (...) instalacja Ivo Nikicia zatytułowana "Łapacz kurzu". Składają się na nią poroża zwierząt ubrane w pokrowce ze skaju oraz nubuku zamykane na zamki błyskawiczne".
2. Rower Lance'a Armstronga zostaje sprzedany na aukcji za 500 000 dolarów. Pieniądze wspomogą walkę z rakiem. No i? No i chodzi o to, że rower udekorowany jest, przez samego Damiena Hirsta, prawdziwymi skrzydłami motyli. Aktywiści praw zwierząt nazywają rzecz barbarzyństwem. Też bym tak nazwał.
3. Na empatycznym blipie ktoś pyta, czy można być jednocześnie malarką i wegetarianką/weganką. Odpowiedź brzmi: można. W tym konkretnym przypadku pytanie było o to, czy są zamienniki żelatyny i kleju skórnego, które dają się wykorzystać przy gruntowaniu płótna (przyszłego) obrazu.
W pierwszym przypadku odruchowo się oburzyłem na poroża. Dopiero w chwilę później przyszła refleksja - przecież poroża wiszą w całej Polsce. I nawet mają w pewnym sensie status sztuki (i sportu jednocześnie), tym jest właśnie trofeistyka. Odsyłam do Matkowskiego i jego "Polowaneczka". W galerii wygląda to tak:
Za chwilę przyszła kolejna refleksja (tak mnie stopniowo nachodziły): zaraz, zaraz, a co z nubukiem? Nubuk to nic innego niż czyjaś skóra, np. cielaka, który nie miał szczęścia, bo jego mama była fabryką mleka. Robi się z tego buty, dlaczego nie sztukę?
A skrzydła motyli, tych delikatnych, latających kwiatów? Zrobienie z nich ornamentu, ozdoby roweru, sprzedanie ich śmierci z myślą o ratowaniu czyjegoś życia (ludzkiego), to takie dekadenckie, zepsute. Fakt, niesmaczne. Ale chwilę, w technologii malarstwa stosowanych jest mnóstwo odzwierzęcych składników: klej skórny, klej kostny, żelatyna, szelak, czerń kostna, żółć wołowa, pędzie szczeciniaki... Mam jeszcze w domu cały zestaw pędzli do akwareli, zrobionych z wiewiórczego włosia. Miękkie, delikatne, z pewnością dla (niewątpliwej) sztuki akwareli ktoś musiał wcześniej zwierzę zabić. Nie widziałem wśród wiewiórek wolontariuszek zanoszących swoje futro mistrzom pędzlarstwa.
Całe to rozważanie, to kolejne ćwiczenie schodzenia na ziemię i obserwacji tego, czego nie widać, bo jest powszechne, ukryte, oswojone, przezroczyste. Tak jak nie słychać szumu ulicy, przy której się mieszka (lubię to powiedzenie). Dla mnie weganizm, czasem będący nieuchronnie ingriedientyzmem, grzebaniem w składnikach z zacięciem detektywa, jest właśnie schodzeniem na ziemię. To jest moment podobny do ujrzenia trójwymiarowego obrazu w pozornie bezładnych plamach stereogramu. Podobno nie każdy umie na nie patrzeć tak, żeby je zobaczyć. Na pewno też to, co się zaczyna widzieć za pomocą wegańskiego stereogramu, nie jest przyjemnym obrazkiem i nie jest zabawą.