Re: Freeganizm
ROBIĄ WIEŚ W LONDYNIE
Sami budują lepianki, prowadzą ogród i próbują żyć w zgodzie z naturą. Robią to w środku największego miasta w Europie.Ale nie tylko to różni ich od naszych praprzodków
Gdyby nie książka, pewnie by ich tu nie było, bo nie mieliby dachu nad głową. Ale książka na szczęście jest. Leży lekko sfatygowana na widocznym miejscu – na fotelu koło ogniska. Nie wiadomo, kto ją przyniósł, ale przeczytali ją wszyscy, bo przecież nikt na budowie się nie znał. Za to 346 stron „Domu domowej roboty, czyli praktycznego i filozoficznego przewodnika po budowaniu lepianek” dokładnie wyjaśnia, jak mieszać wodę z ziemią i słomą, jakiej konsystencji ma być glina i jak ustawić gałęzie wierzbowe, żeby tworzyły gustowne tipi, czyli indiański namiot.
Atmosfera przy ich stawianiu podobna do tej na obozie harcerskim – chodzenie po muł do pobliskiej rzeki, obcinanie witek wierzbowych, gotowanie przyniesionych zapasów na pobieżnie skleconym palenisku, które jeszcze niedawno ozdobione było glinianym irokezem. I pewnie nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że większość mieszkańców już dawno wyrosła z harcerskiego wieku, a swoją wioskę stawia w środku Londynu, między dwoma ruchliwymi ulicami, codziennymi bohaterkami radiowych serwisów dla kierowców. Wszystko to w zamożnej dzielnicy Kew, na działce nad Tamizą, na której ma stanąć 10-piętrowy elegancki apartamentowiec. Nowi mieszkańcy uznali jednak, że póki deweloper nie ma potrzebnych zgód, nie ma sensu, by rosły tu chaszcze.
Zielenina ze śmietnika
Po tygodniu od skrzyknięcia się na początku czerwca kilkanaście osób ma już własne lokum.
– Uczucie budowania miejsca, w którym samemu będzie się mieszkać, jest niesamowite. Czujesz się, jakbyś budowała coś, czego sama stanowisz część. Jakbyś wracała do czasów pierwotnych i musiała zaadaptować jaskinię dla swojej rodziny – mówi 25-letni Dean Puckett, z zawodu kamerzysta, który do „ekowioski”, jak nazywają ją mieszkańcy, przeprowadził się z rodzinnego wiktoriańskiego domku w hrabstwie Surrey. – Najpierw kładziesz drewniane palety, potem dywany, a następnie stawiasz drewniany szkielet i pokrywasz go folią, brezentem i co tam jeszcze masz pod ręką.
Pod ręką jest właściwie wszystko. – Ludzie wyrzucają do śmietnika takie ilości niepotrzebnych rzeczy, że nawet gdybyśmy chcieli postawić dwa razy więcej namiotów niż obecnych 15, byłoby je czym urządzić – mówi Dean. Przy wieczornym ognisku każdy siedzi na wygodnym fotelu lub kanapie (niektóre w stylu Ludwika XVI), w kuchni brakuje właściwie tylko sprzętu AGD, ale ten wymaga prądu, którego nie ma. Wodę wozi się w baniaku umieszczonym na sklepowym wózku, a na całej działce poukładane są opony i stelaże z łóżek, w których od dwóch miesięcy rosną pomidory, sałata, truskawki i bazylia. Dopóki rosną, mieszkańcy zaopatrują się w resztki wyrzucane przez okoliczne supermarkety i producentów na giełdzie owocowo-warzywnej, gdzie niepotrzebnego jedzenia są prawdziwe stosy. Część jedzenia – głównie mięso – kupują ci, którzy normalnie pracują i zarabiają pieniądze, na przykład dziewczyna, która na co dzień jest terapeutką dzieci autystycznych, a alterglobalistką dopiero po godzinach.
Bo wioskę zamieszkują głównie zdeklarowani alterglobaliści, którzy regularnie organizują protesty przeciwko rozbuchanej konsumpcji, drogim mieszkaniom i wszelkiego rodzaju nierównościom społecznym. Mieszka tam jednak również sporo osób przypadkowych, jak Santiago, Argentyńczyk, który podróżuje po Europie i zatrzymał się tu na kilka dni, jak chłopak z Węgier, który przyjechał do Londynu popracować przez wakacje i szkoda mu na wynajęcie pokoju, czy Ienan, który do niedawna produkował i reperował skrzypce, ale stracił pracę i niedługo później mieszkanie, więc przez kilkanaście dni spał w śpiworze nad rzeką. Jeszcze kilka dni temu mieszkał tu pewien Bułgar, lecz gdy wyszło na jaw, że kradnie, reszta kazała mu się wynosić.
(...)
Reszta w linku powyzej